Minęło już sporo całkiem czasu od premiery płyty, więc można spojrzeć na ostatnie dokonanie Gunsów z trochę innej perspektywy, mniej emocjonalnej. W sumie ten post nie jest jakiś przemyślany, po prostu zbieram myśli chodzące mi po głowie od dłuższego czasu. I w ogóle zbieram myśli po wczoraj, co mam nadzieję nie przełoży się na stylistykę
Tak, wiem, że zaraz niektórzy mnie stąd wygonią, ale słodzić nie będę. Pomimo początkowej ekstazy i fazy zauroczenia, obecnie uważam, że "Chinese Democracy" to płyta solidna, ale przeciętna. Do APF i UYI w ogóle nie ma podjazdu.
Zaczyna się niby fajnie.
Kawałek tytułowy, dobry otwieracz. Tylko dlaczego do licha całe świetnie budowane napięcie jest rozwalane przez nijaki fragment zaczynający się od "If they were missionaries..."? Taka energia na początku kawałka, a nagle zamiast rockowego killera dostajemy pitu-pitu wyprane z jakichkolwiek emocji.
Shackler's Revenge cierpi na identyczną przypadłość. Kapitalny początek, świetne, drapieżne gitary, ciekawy wokal. Gunsi wrócili? Nie, bo nagle nasze uczy są atakowane przez nieznośne, niepasujące do niczego w tym kawałku "I don't believe there's a reason". Okropieństwo. Nie wiem skąd takie pomysły, ale czasami odczytuję to jako chęć pójścia na łatwiznę, bycia na siłę przystępnym i chwytliwym. Szkoda, że to jest chwytliwość na poziomie miernych pseudo-rockowych kapel z tv, a nie klasyków gatunku.
Całe szczęście kolejny na płycie
Better nie serwuje już takich przykrych niespodzianek i można go zaliczyć do tych udanych, a nawet bardzo udanych kawałków. Podobnie
Street of Dreams, chociaż robocza nazwa bardziej mi się podobała, nawiązuje do największych szlagierów Gunsów. Od pierwszych dźwięków wiadomo, że to musi być robota Axla.
If the World? Zachciało się eksperymentów. I dobrze. Mnie się to nie podoba, ale brzmi ciekawie i z pewnością płycie niczego nie ujmuje. Tym bardziej, że następujące po sobie
There Was a Time i
Catcher in the Rye przynoszą nam niesamowity klimat, słoneczne, pełne pasji i rockowego luzu dźwięki. Wszystko można Axlowi wybaczyć słuchając tych kawałków. Można nawet zapomnieć o wspomnianych wcześniej mankamentach.
W tym świetnym nastroju, z wielkimi nadziejami przechodzimy do
Scraped. Co to do licha jest?! Kurcze, słucham naprawdę różnej muzyki, od jazzu, przez brzmienia rodem z Jamajki, aż do black metalu, ale takiego badziewnego wejścia nie słyszałem. Nie wiem jak gra rozsławiony przez dialog z Ozzy'm Justin Biber, ale właśnie tak wyobrażam sobie jego twórczość. Jeżeli Axl chciał udawać koty z początku "Nine Lives" Aerosmith to mu kompletnie nie wyszło, bo brzmi jak drące się stare gacie. Co z tego, że dalej jest całkiem fajnie, skoro aby się do tej lepszej części dobrać muszę przejść przez koszmar? Okropieństwo szczególne.
Wspominając o
Riad N' the Bedouins naprawdę nie chcę się pastwić nad jednym z moich ulubionych wokalistów, ale... co on do licha robi?! Dlaczego rozwalił całkiem fajną piosenkę? W necie można posłuchać wersji instrumentalnej, która pokazuje jak ciekawy jest to kawałek. Niestety na albumie nie mamy szansy tego usłyszeć, bo WAR musiał to przykryć swoim jojczeniem. Znów okropieństwo.
Całe szczęście Axl chyba wiedział, że trzeba uspokoić nerwy słuchacza i dalej jest całkiem sympatyczne
Sorry. Nie jest to może nic specjalnego, ale słucha się miło. Można też pośpiewać po paru piwkach ze znajomymi.
I.R.S. i
Madagascar można opisać podobnie. Miło się słucha, chociaż jak to się mówi: "szału nie ma". Szczególnie, że jak na prawie 6 minut to ten drugi trochę przynudza.
O nudzie nie może być jednak mowy do końca płyty. W końcu dostajemy kolejne kawałki, które można porównać do klasyków. W
This I Love wręcz słychać echa wspaniałych ballad tego zespołu. Godna odnotowania świetna solówka. Właściwie to jedna z nielicznych fajnych, klimatycznych na tym albumie, co nie świadczy o całości najlepiej. Dobry nastrój utrzymuje się dalej, bo jesteśmy żegnani przez absolutną rewelację.
Prostitute zaczyna się spokojnie, narasta powoli, aby osiągnąć punkt kulminacyjny w samym środku kawałka. Prawdziwa magia. Dowód na to, że ten zespół jeszcze bardzo wiele ma do zaoferowania, jeżeli nie idzie na łatwiznę.
Dominujące emocje? Wkurzenie. Bo mogło być bardzo dobrze, a wyszła płyta nierówna. Swoisty album zmarnowanego potencjału. Nieprzemyślany, co jak na tyle lat powstawania brzmi komicznie. Do minusów muszę jeszcze dopisać brzmienie. Zupełnie nie pasuje mi ono do Gunsów. Jest jakieś suche, sterylne. Nie tak powinny brzmieć płyty rockowych kapel, szczególnie TAKICH. Oczywiście nie jest to klęska jak u Metalliki, ale po prostu coś tu nie gra pod tym względem. Mimo wszystko dziękuję za "Prostitute", "This I Love", TWaT, "Street of Dreams" i "Catcher in the Rye". Jednak to nawet nie połowa płyty. Naprawdę mógłbym poczekać parę lat dłużej na premierę gdyby inne kawałki były na tym poziomie. A tak, to wolę słuchać tylko tych utworów, bo męczenie całej płyty uważam zdecydowanie za zbyt dużą stratę czasu.
Wydaje mi się, że Chinese Democracy zostanie doceniona dopiero za kilak lat, kiedy wszyscy dostrzegą o co tak naprawdę panu Rose chodziło
Za parę lat się przekonamy, ale ja typuję, że nikt nie będzie o ChD pamiętał
Ogólnie spoko płyta, ale szybko o niej zapomniałem a do straych wracam non stop od ponad 10 lat.
Właśnie!