Dizzy Reed gościł niedawno w „The Paltrocast”.
Mówił tam o swojej pozycji w zespole i o tym, jak wyglądała praca nad „Chinese Democracy”.
Ale nie tylko… Jedną z rzeczy, które w tobie podziwiam, jest to, że jednego tygodnia grasz na stadionach, a drugiego w małych klubach. Jesteś na tyle wszechstronny, że dzielisz się pomiędzy wielki zespół a mały projekt. Czy to w jakiś sposób przekłada się na twoje życie osobiste? Koncert to koncert. Gramy dla fanów i mam nadzieję, że to w jakiś sposób ich uszczęśliwia, tworzy dobre wspomnienia.
Tak, jest w moim życiu pewna dwoistość. Koniec końców, jestem spod znaku bliźniąt! Prywatnie próbuję zachowywać równowagę, ale to nie zawsze jest proste. Miewam i wzloty, i upadki… i staram się cieszyć tymi pierwszymi.
Czy był w Guns N’ Roses taki moment, kiedy groziło ci wypadnięcie poza burtę? Mam wrażenie, że kiedyś była taka opcja. To było dla mnie trudne i być może moja reakcja sprawiła, że ostatecznie zmienili zdanie.
Axl zawsze stał za mną murem i naprawdę to doceniam. No i myślę, że ostatecznie moja obecność wszystkim wydała się zasadna.
Wniosłeś niemały wkład w powstawanie „Chinese Democracy”. Jak wyglądała praca nad nią? Cała ta płyta to efekt pracy wielu ludzi. Na przestrzeni lat bywaliśmy w różnych studiach i każdy przynosił własne pomysły. Pracowaliśmy zespołowo, ale ostatecznie to Axl czuwał nad tym, co znajdzie się na płycie i jak to będzie brzmiało. Jeżeli o to chodzi, to jest naprawdę nadzwyczajny.
O tak, spędziliśmy wiele godzin, dni i nocy, siedząc w jednym pomieszczeniu i tworząc piosenki.
Czy jest coś, czego wielu ludzi o tobie nie wie, a powinno?Raczej nie… Zdaje się, że wiecie wszystko, co powinniście wiedzieć [śmiech]. [Dodam tylko, że] jeśli macie ochotę na szklaneczkę Jaegermeistera czy czegoś w ten deseń, to wiedzcie, że możecie na mnie liczyć
[śmiech].
Źródło