Jakby ktoś chciał poczytać
:
Kiedy pod koniec zeszłego roku ogłoszono koncert Black Sabbath w naszym kraju byłem wniebowzięty. Następnie ogłoszono, że dzień później zagra Aerosmith i tak powstała 3. Edycja Impactu, a ja musiałem wybrać pomiędzy legendami. I niestety pogodziłem się, że nie zobaczę jednych z pionierów metalu.
No muszę przyznać, że małą nadzieję miałem do końca, rezerwując hotel na Aero zrobiłem to z jednodniowym wyprzedzeniem – a nuż uda się jeszcze z Sabathem! No i tak się stało. W innym razie nie pisałbym tej relacji. Ale od początku. Zjawiłem się z moją drugą połówką w Łodzi 11 czerwca i zwiedziliśmy to mocno rozkopane miasto widząc wszędzie ludzi odzianych w koszulki z wizerunkiem zespołu, który ma grać tego wieczoru w tymże właśnie mieście. Pod wieczór udaliśmy się pod Atlas Arenę, gdzie ludzi, kolejek, pustych butelek i koników było od groma. Można by rzec, że na każdym rogu ktoś kupował, albo sprzedawał bilety, gdyż szybko się rozeszły. I jeden starszy pan zaoferował nam dwa bilety na GC za 660, czyli za cenę jaka była na biletach, jednak było to za dużo i poszliśmy stamtąd.
Postanowiliśmy jednak, że wrócimy tam 30 minut przed samym show, aby w akcie desperacji metaforycznie przytknąć ich do muru i zdobyć bilety, jednak przy tym nie stracić. Koniki zgrywali cwaniaków do samego końca i byli nieugięci, jednak znaleźliśmy takiego co miał 8 biletów, w tym dwa na trybuny (jeden za 378 zł) i palił mu się nieco grunt pod nogami, bo była już 21, czyli jakieś 5 minut do wyjścia Sabbathu. Wtedy obwieściłem, iż dam mu za dwa bilety
CENZURA, albo idę dalej. Krótką chwilę się wahał jednak przystał na to i wtedy… ja zacząłem się wahać czy nie za dużo stracę, jednak po podzieleniu tej sumy wyszło na głowę bardzo mało. Do tego doszedł strach czy bilety nie są podrobione, ale zaryzykowaliśmy. Biegniemy najpierw do jednych bramek, potem do drugi, czytnik sprawdza bilety, zapala się zielone światło i jesteśmy na terenie Areny, słychać już granie, szukamy swojej trybuny, jest adrenalina, zaglądamy a na telebimie Iommi gra już solówkę, super dźwięk, czuć moc. Zajebiste uczucie, nie do opisania po prostu.
Okazało się, że Sabbathci wyszli dużo wcześniej przed planowanym rozpoczęciem i niestety ominęły nas takie piosenki jak War Pigs i Into the Void. Kiedy my biegliśmy na swoje miejsca to był środek Under the Sun/Every Day Comes and Goes. Siadam na trybunie po raz pierwszy w życiu, każdy koncert wcześniej podziwiałem na stojąco i nie wierzę dalej co się dzieje Widzina środku Ozzy’ego, który trzyma się statywu i podskakuje, Geezera z lewej strony, który z opanowaniem gra na basie, z prawej Tonny’ego, który nakurwia ostre solówki również ze stoickim spokojem, co jest nie lada osiągnięciem, gdy przed nim tłum całej Areny szaleje, a za trójką panów za masą bębnów siedzi bez koszulki Tommy Clufetos, który z bandamą we włosach i długą brodą wygląda jak dzikus. I tak również gra.
Ozzy był bardzo gadatliwy i niesamowitej formie – tu skakał, tu zagadywał do publiki, tu straszył, tu brał wiadro z wodą i oblewał publikę. Normalnie misz masz. Również prawie po każdej piosence w ciemnościach wołał do mikrofonu okrzyk typu „uu-uu” i przedstawiał kolejną piosenkę. Po Snowblind w końcu przestałem dyszeć od długiego biegu i powoli ogarniałem ten sen na jawie. Chłopaki zaczęli grać Age of Reason, pierwszy nowy kawałek pochodzący z 13 tego wieczoru. Można było zauważyć, że publika przyjęła ten kawałek w umiarkowaną euforią, jakby tylko liczyli na klasyki. Trudno. Ja tam się cieszyłem, bo to mój ulubiony kawałek z tego wydawnictwa, który kończy się prawie 3-minutową improwizowaną solówką Iommiego, która mocno zapada w ucho. Do tego na telebimie oprócz zbliżeń na zespół dochodziły różne filmiki nawiązujące do utworów, zabawa światłem nadająca efektów i te sprawy.
Następny w kolejce był utwór Black Sabbath, dzwony, grobowe brzmienie, a na telebimie logo zespołu pochodzące z ich trzeciej płyty. W tym momencie wiele telefonów poszło w górę, aby uchwycić te efekty i szalonego Ozzy’ego. W sumie uważałem, że nie będę go rozumiał co mówi i śpiewa, bo ma taką tendencję, jednak podczas tego wieczoru wg mnie wypadł nieskazitelnie. Po tym „spokojnym” utworze zespół postanowił nieco rozruszać publikę Behind the Wall of Sleep, a później kamery zrobiły zbliżenie na pana Butlera i jego bas, na którym zagrał Bassically, co wyszło trochę jak Bass solo, ale było jedynie wstępem do N.I.B. Piękna sprawa, przy takich hitowych piosenkach musiałem się szczypać, że jestem na tym koncercie.
Drugą nowością był End of the Beginning, znów umiarkowanie przyjęty, nie wiem czemu, ja tam śpiewałem – świetny utwór ze świetnej płyty. Przy Fairies Wear Boots jeśli mnie pamięć nie myli na telebimie zaczęły pojawiać się skąpo odziane panie. Tworu Rat Salad to ja niestety nie kojarzę i dlatego przyjąłem go z obojętnością jednak zakończył się on popisem solowym Clufetosa na bębnach, gdzie po prostu grał niesamowicie. Od razu skojarzyło mi się to z Gunsami w latach ’90, gdzie Matt grał podobnie. Przez chwilę myślałem, że coś się stało ze starszymi panami, bo Tommy nawalał dość długo i kiedy myślałem, że to już koniec on uderzał dalej.
Jednak nic się nie stało. Po wszystkim trójca wraca na scenę, aby zagrać Iron Mana. Na to chyba czekałem najbardziej i nie ja jeden – wykonanie na żywo miażdży pod każdym względem. Do tego wstawki rytmiczne Osbourne’a typu ‘la la la la la’ odśpiewane z publiką. Naprawdę dało się odczuć tę energię. Za trzecim razem, gdy zagrano utwór z premierowego wydawnictwa to już naprawdę nie wiedziałem co jest z tą publikę – albo się nie zapoznali z krążkiem, albo im nie przypadł do gustu. Dlatego z umiarkowanym aplauzem przyjęto God Is Dead?
Kolejna w kolejce była przedstawiona przez wokalistę Dirty Woman, gdzie na telebimie prezentowano mnóstwo nagich kobiecych piersi w różnych rozmiarach, gratka dla oka męskiej części widowni. Set powoli zbliżał się ku końcowi. Black Sabbath gra krótkie koncerty z racji na walkę z chorobą gitarzysty. Jednak dobrze było go widzieć w formie. Życzę mu wszystkiego co najlepsze, żeby nagrał kolejne płyty z tym składem i pod tym szyldem i jeszcze nie raz odwiedził nasz kraj, co Ozzy powiedział publice, że zrobią.
Ciche, stonowane i grobowe uderzenia zwiastują Children of the Grave, ostatni kawałek podstawowego setu, po którym panowie na dłuższą chwilę schodzą ze sceny. Jednak wracają! To było do przewidzenia. Scena spowita w mroku, jedyne światło pada na Iommiego, który gra wstęp do Sabbath Bloody Sabbath, aż człowiek żałuje, że dźwięki nie pójdą w dalszą część piosenki, jednak Osbourne nie jest już w stanie jej dobrze zaśpiewać. Po tym wstępie dostajemy riff otwierający Paranoid. Wszyscy skaczą, głowy się ruszają, długie włosy w powietrzu. Szaleństwo! Szkoda jedynie, ze zaserwowano tak krótką piosenkę na zakończenie. Po 16. Utworach kwartet odkłada swoje instrumenty i kłania się nisko przed wiwatującą publiką po czym schodzi ze sceny. Koniec koncertu, a do mnie dociera co właśnie oglądałem.
Podsumowując: występ niesamowity, atmosfera prawdziwie niepowtarzalna, set różnorodny. Clufetos jak dziko wyglądał tak dziko grał na perkusji, zrobił na mnie wielkie wrażenie. O Butlerze mówi się, że się nigdy nie myli w graniu i takie też sprawiał wrażenie – nieomylnego perfekcjonisty. Kiedy podczas koncertu obok niego przeleciała butelka, to on po chwili spojrzał czy jakiś techniczno nią podejdzie i zabierze. Iommi mimo wyczerpującej walki chorobą grał ciężko i z pasją, a Ozzy jak to Ozzy, był szalony i nieprzewidywalny. Teraz po koncercie wiem, że nie mogło mnie tam zabraknąć.