Duff McKagan opowiada o tym, czy czuje się gwiazdą rocka, wyjaśnia, kiedy po raz ostatni zdarzyło mu się płakać, i wyjawia, kto mógłby zagrać go w filmie. Co w byciu w zespole jest najtrudniejsze?Odpowiedź jest prosta: grając w zespole, ma się za mało czasu dla rodziny.
Jak brzmi najlepsza rada, której ci udzielono?K***a! Było ich mnóstwo! Kiedy po raz pierwszy spotkałem się z moją obecną żoną, powiedziała coś, co wywarło na mnie olbrzymie wrażenie: „99% rzeczy, których się obawiasz, nigdy się nie wydarzy”. To prawda! Czasem człowiek budzi się o trzeciej nad ranem, zmartwiony czymś, co tak naprawdę nie będzie miało miejsca.
Kiedy po raz pierwszy poczułeś się jak gwiazda rocka?Nie sądzę, żebym kiedykolwiek tak się czuł.
Słucham?! Przecież grasz w Guns N’ Roses, człowieku! Owszem, ale nie lubię tego określenia. Zespoły powinny być blisko związane z fanami, a określenie „gwiazda rocka” zawsze kojarzyło mi się z kimś, kto jest o stopień wyżej. Ja nie jestem. Pamiętam, że kiedy któregoś dnia w czasach Velvet Revolver rozdawałem ze Slashem autografy, fani nazwali nas legendami. Legendy? Serio? Przecież mieliśmy wtedy po czterdzieści lat! Dziwnie jest myśleć w tych kategoriach.
Co najgorzej wspominasz z czasów, kiedy ćpałeś? Miałem około 15 lat i nałykałem się halucynogenów. Siedziałem na tylnym siedzeniu w wozie mojego kumpla, kompletnie zamroczony, a jakieś opryszki zaczęły dobijać się do samochodu. Miałem jednak w kieszeni bilet na koncert Iggy’ego Popa i musiałem go zobaczyć za wszelką cenę. On mnie otrzeźwił.
Kiedy po raz ostatni zdarzyło ci się płakać? Mógłbym teraz opowiedzieć historię, która wycisnęłaby ci łzy z oczu. Jednak powiem zwięźle: po tym, jak umarł Prince. Byliśmy wtedy w Meksyku, w hotelu. Axl zadzwonił do mojego pokoju i powiedział: „Włącz telewizor”. Właśnie mówili o śmierci Prince’a. Rozpłakałem się.
Czy po wielkiej trasie z Guns N’ Roses trudno jest poświęcić się koncertom solowym? Nie jeżdżę w trasę tak często. Nie jestem Slashem! Podróżując z Guns N’ Roses, stworzyłem piosenki na płytę „Tenderness”. Początkowo to miała być książka, ale ponieważ zawsze miałem pod ręką gitarę, przedzierzgnęła się w album.
Co myślisz o panującej ostatnio modzie na filmy o zespołach rockowych?Nie wiem. Wolałbym, żeby pewne moje wspomnienia pozostały nieskażone. Uwielbiam Queen, dlatego obejrzałem „Bohemian Rhapsody”. Gdybym przez dwie godziny słuchał ich muzyki, wpatrując się w pusty ekran, byłbym zachwycony; tymczasem do dokumentu wkradły się ewidentne nieścisłości, które mógłbym wytknąć. Nie chcę tego jednak robić.
Widziałem również „The Dirt”. Twórcom udało się uchwycić mroczne strony Sunset Strip lat osiemdziesiątych. Wybiorę się na Eltona Johna, na mojej liście jest także „Lords Of Chaos”.
Chociaż jako osobie, która od zawsze „siedzi” w rock and rollu, naprawdę bardziej mi odpowiada lektura jakiejś książki historycznej.
Kto w takim filmie wcieliłby się w twoją rolę? Brad Pitt, bo któż by inny?! Oczywiście żartuję. Nie wiem, tego rodzaju rzeczy nie zaprzątają mojej uwagi… dlatego pozostańmy przy Bradzie.
Siedziałeś u boku Johna Lydona, kiedy ten jakiś czas temu wściekł się na Marky’ego Ramone'a. Jak było? Boże, co za wstyd! Miał tam być Iggy. Jako że wystąpiłem w dokumencie „Punk”, a te tematy są mi bliskie, zgodziłem się przyjąć zaproszenie. W ostatniej chwili wyszło na jaw, że Iggy nie da rady i jego miejsce zajmie Lydon. To nie było ani emocjonujące, ani w dobrym guście. [Lydon] długo imponował mi swoją inteligencją, więc tym bardziej było mi przykro. Co za żenada! A kiedy wziął na celownik Henry’ego [Rollinsa], jako fanowi Black Flag prawie puściły mi nerwy. Musiałem się jednak opanować, bo moja żona i córka tam były.
* Pierwotnie wywiad ukazał się na łamach "Metal Hammer".
Źródło