Już po czasie, ale chyba każdy do dziś żyje tym koncertem.
Ja wciąż czuję ten nieziemsko przyjemny żar od płomieni przy "Live And Let Die" i "Chinese Democracy".
Było tak gorąco, że przeszło mi przez myśl, czy mi włosy się nie zapalą.
Axl cudownie śpiewał, nie tak fatalnie jak w Lizbonie... Naprawdę, byłam wtedy w niebie.
Od pierwszych dźwięków WTTJ do finału z "Paradise City" byłam w ekstazie.
Szkoda tylko, że tak chłodno ludzie przyjęli naszą Kobranockę, a wokalistę wszech czasów, Sebastiana Bacha, w ogóle bez szacunku i entuzjazmu przywitano.
Ale najważniejsze, że Axl, Ron Thal, Tommy Stinson i reszta spisali się wyśmienicie.