relacja z
http://www.rockmetal.pl/relacje/guns.n.ros...arszawa.06.htmlwystąpili: Guns'N'Roses; Sebastian Bach; Oddział Zamknięty
miejsce, data: Warszawa, Stadion CWKS "Legia Warszawa", 15.06.2006
Tradycją rockowych koncertów jest to, że się spóźniają. Wszystkie, bez wyjątku. Małe i duże. Polskich i zagranicznych gwiazd. Zatem jakie było moje zdziwienie, gdy Guns n' Roses zaczęli swój występ pół godziny przed wyznaczonym czasem. Tym bardziej, że Axl bardzo lubi się spóźniać, co niejednokrotnie pokazywał, nawet podczas obecnej trasy. Nikt chyba nie rozgryzie kaprysów pana Rose...
Zaczęli tak, jak zaczyna się "Appetite for Destruction": "Welcome to the Jungle" i "It's So Easy" narzuciły tempo występu. Axl w skórzanej kurtce i ciemnych okularach, początkowo zdystansowany do publiczności, powoli zaczął się rozkręcać. Wkrótce pląsał po scenie jak za swoich najlepszych czasów. Reszta zespołu pozostawała trochę z tyłu, choć każdy miał swoje pięć minut. Zwłaszcza Robin Finck radził sobie nieźle, wycinając brawurowo solówki. Wszystkie te solowe popisy miały jednak charakter ciekawostek, bo trudno powiedzieć, żeby czymś specjalnym zaskakiwały, albo przyciągały uwagę. Może takie zagrywki potrafiły chwycić za serce w czasach, kiedy grupa grała w swoim najmocniejszym składzie. Teraz głównie nużyły. Jedynie, kiedy Finck i Richard Fortus wzięli na warsztat twórczość Christiny Aguilery, coś zaczęło się dziać na scenie. Paradoks, czy niewinny wybryk? Wszystkie te sola miały jednak swój cel: dawały Axlowi czas na odpoczynek, gdyż nie da się ukryć, że nie był u szczytu swojej formy. Ani jeśli chodzi o kondycję fizyczną, ani kondycję głosową. W przeciwieństwie do, występującego przed nim lidera Skid Row, Sebastiana Bacha. Ten był wulkanem energii przez cały czas swojego koncertu. Zaprezentował największe przeboje swojego zespołu z "Slave to the Grind", "18 and Life", "I Remember You" i "Monkey Business" na czele. Zagrał też kilka nowych kompozycji. Wziął kilka lekcji języka polskiego od swojego gitarzysty, który ma polskie korzenie. Potem pojawił się jeszcze gościnnie wykonując z Guns n' Roses "My Michelle". To było już pod koniec koncertu. A wcześniej zespół Axla przypomniał kilka swoich najlepszych kompozycji. Sięgnął na "Use Your Illusion", grając między innymi McCartneya ("Live and Let Die") i Dylana ("Knockin' on Heaven's Door"). Axl zasiadł przy fortepianie, aby wykonać "November Rain", co (obok akustycznego "Patience") było chyba najpiękniejszym momentem koncertu. Zdążyło już się zrobić zupełnie ciemno, dzięki czemu gra świateł zyskała na efektowności, a na scenę posypał się deszcz złotych iskier. Choćby dla tych kilku minut warto było wybrać się na koncert. Wykonali też kilka kompozycji z płyty-fantomu "Chinese Democracy", ale większość materiału oparli na swoim debiucie z 1987 roku, co biorąc pod uwagę reakcje publiczności, było trafnym posunięciem.
Pod koniec koncertu pojawił się jeszcze jeden gość, ten najbardziej oczekiwany. Gitarzysta i współkompozytor większości utworów Guns n' Roses, Izzy Stradlin. Powitany gromkimi brawami, wykonał z zespołem "Think About You", "Patience" i "Nightrain". Powrócił jeszcze w "Paradise City", który feerią ogni sztucznych i deszczem konfetti wieńczył koncert. Koncert, który pozostawił mieszane uczucia. Z jednej strony zespół wykrzesał z siebie mnóstwo energii i rockowego czadu. Poraził mocnymi utworami i oczarował balladami. Z drugiej jednak strony można było odczuć, że stać ich na wiele więcej. Guns n' Roses, które widzieliśmy na Legii, było tylko repliką tego Guns n' Roses, które wojowało na początku lat 90-tych. Repliką udaną i niewiele ustępującą oryginałowi, lecz pozostawiającą pewien niedosyt. Ale może właśnie o to nienasycenie chodzi...