Minęły ponad 2 tygodnie od pierwszego przesłuchania, kilka tych przesłuchań było, więc już czuję się na siłach aby ocenić całość materiału zawartego na World On Fire. I chyba podzielę zdanie większości, która ocenia album jako dobry, solidny kawał tego, czego się można było po Slashu spodziewać. Czy będzie to coś, o czym będziemy pamiętali za 15/20 lat? Raczej wątpię, żeby ktoś sięgał po ten album po tak długim czasie... No chyba, że z nostalgią, bo pierwszy raz całował się przy Battlegroundzie czy uprawiał seks przy Automatic Overdrive... ale zaraz... przecież raczej nikt tego nie będzie robił...
Cała płyta dość żwawo przeleciała mi przez słuchawki; te 77 minut nie męczy, ale wymaga od słuchacza skupienia, które nie jest niestety możliwe i osiągalne. To dlatego już podczas mojego drugiego razu zrobiłem z tą płytą to co polecam każdemu: wybrałem opcję
SHUFFLE.
Kiedy podchodzę do World on Fire jako do zgranej całości, jestem przerażony powtarzalnością całego wydawnictwa. Inaczej jest zaś, kiedy te 17 utworów wrzucimy do jednego katalogu z muzyką z wcześniejszych wydawnictw kudłacza "noga" Majlsa i Spiskowców. Wtedy wychodzą nam do głowy perełki, takie jak Automatic Overdrive, Safari Inn czy Bent To Fly.
Jedyne porównania jakie przy okazji wydania World on Fire mają prawo istnieć, to jej bezpośrednia poprzedniczka. Dla mnie osobiście w tej potyczce trzecie solowe dzieło Slasha przegrywa i to, po zastanowieniu oczywiście, dość mocno. Przede wszystkim
Apocalyptic Love było dziełem dwóch gitarzystów, nie wszystkie zagrywki na albumie były autorstwa kudłatego, a Majls wprowadził do muzyki swoje specyficzne riff i zagrywki. Tam bardzo rzadko zdarzała się sytuacja, w której gitara rytmiczna wygrywała by proste akordy - zawsze był pomysł jak rozwiązać to inaczej. Przy tym albumie Frank Sidoris będzie miał o wiele mniej roboty na koncertach. Właściwie mój największy zarzut a propos World on Fire to całkowity brak słyszalności drugiej gitary. Muzyka nie jest rozbita idealnie na dwa kanały, a przez to szlag trafia poczucie obcowania z całym, na żywo grającym zespołem. Ideałem tutaj zawsze będą dla mnie duety Slasha i Izzy'm, gdzie np. Mama Kin z Liesa to idealny tester działania zestawu stereo w każdym nowo kupowanym przeze mnie sprzęcie audio.
...czyli jednym słowem brakuje mi Majlsa, który bardziej zaborczo kładzie łapska na muzyce serwowanej przez Slasha.
Z WOF jest tak jak myślałem, że będzie jeszcze przed premierą: z całej gamy takich samych utwór wybrałem kilka takich, które będą ze mną dłużej. Reszta będzie mi się gdzieś tam pałętała po playlistach...
....a teraz kilka słów o każdym utworze...
1.
World On Fire - nie lubię słuchać albumu, kiedy tak bardzo znam już pierwszy singiel. Nie mogę przez to ocenić wartości tego kawałka bo zawsze wydaje się lepszy, czyli bardziej mi znany. Tutaj jednak mogę chyba po prostu powiedzieć, że to ZA***STY niosący utwór. Aż się chce komuś dać w pysk
Refren czasem sobie śpiewam w robocie do kompa, bez powodu.
2.
Shadow Life - eee.... taki sztampowy, mało wnoszący utwór. Równie dobrze mogłoby go nie być.
3.
Automatic Overdrive - to samo, co w przypadku utworu tytułowego. Szybko, intensywnie, riff-bajka wbija się w czaszkę i nie chce wyjść. Mój faworyt.
4.
Wicked Stone - po prostu przekombinowany. Utwór zrobiony na modłę Rocket Queen i niestety słychać to od pierwszych dźwięków. Aż czekałem na zmianę tempa pod koniec, bo wtedy nadałbym mu nową nazwę: "odgrzewany kotlet". Po kilku przesłuchaniach zyskuje, z całego tego burdelu wyłania się sympatyczny riff, więc jest lepiej. Ale nasze pierwsze spotkanie nie było przyjemne...
5.
30 Years to Life - na początku, jak czytałem, że to jeden z ulubionych utworów Slasha na całej płycie to aż mi się wierzyć nie chciało, że nie ma tam nic lepszego. Ale potem... riff przewodni to znak rozpoznawczy Slasha, którym dość często atakuje nas na swoich albumach. Ja nazywam to sydromem SCOMa i zaliczam do niego także: Iris of The Storm, Anastazję czy też Superhuman (VR). Mam wrażenie, że można by trochę polepszyć refren... ale z drugiej strony i tak sobie go nucę z uśmiechem na ustach. Kawałek aż się prosi o stosowną drugą gitarę w lewym uchu...
6.
Bent To Fly - nic nowego, to wszystko już było z miliard razy. A jednak wystarczy wrzucić ładną melodię i Śpiocha Majls kupił...
7.
Stone Blind - ten kawałek to znowu najmniej zapamiętywalny utwór na płycie. Właściwie to dalej nie pamiętam w całości. Człowiek co się już z nim osłuchał doceni jednak jego... no właśnie... dobra niech będzie że mi pasi refren.
8.
Too Far Gone - EJ NO! ZAJEBISTE INTRO! i w zasadzie na tym się skończyły moje podniety
9.
Beneath The Savage Sun - nie kupuję tego. Ni to hardrockowe, ni to melodyjne, zdecydowanie bardzo mało pasuje mi ten utwór. Te slide'y niby przypominają klasyk z pierwszego Snakepita ale to jakby jego daleki kuzyn z Tanzanii przyjechał i przewrócił się na pysk przekraczając nasz próg. Panowie, więcej konsekwencji: jeśli zaczynacie kawałek tak ciężko, to fajnie by było gdyby Majls nie robił sobie z tego piosnki o Dupie Maryni. Zdecydowanie jednak kawałek wyróżnia się tym, że ma najciekawszy bridge na całym albumie. Chodzi mi oczywiście o ten wolny pochód Todda...
10.
Withered Delilah - nigdy chyba tego nie wypowiem dobrze. Podobnie do Automatic Overdrive. Ale słabiej. W klimacie WOFa się mieści
11.
Battleground - spodziewałem się kokosów, potem ludzie wszędzie pisali, że nie ma się co spodziewać tych kokosów, więc jak przesłuchałem to nie wiedziałem co powiedzieć. Do epickości temu daleko. Samo wstawienie 'lalallala" nie wystarczy, żeby kawałek stał się hitem płyty. Jest oczywiście sympatycznie i przy okazji zalatuje aż nadto Oasis! Autentycznie mam wrażenie, że to odrzut z ostatniej płyty braci Gallagherów...
12.
Dirty Girl - fajny, zwarty kawałek; fajny zwarty wstęp; fajny, zwarty refren. Znajdziecie mi powód dlaczego miałbym tego nie słuchać na maksa na autostradzie
?
13.
Iris of The Storm - kluski z mięsem... choć jest coś magicznego w zwrotkach, ten czysty wokal Majlsa i czysta gitara Slasha sprawiają, że chciałbym aby ten utwór został przearanżowany na balladę. Wyszedłby na tym z pewnością lepiej...
14.
Avalon - jak pierwszy raz słuchałem WOFa to w tym miejscu powiedziałem: to już było. I do dziś jest mi ciężko przebrnąć przez chociażby połowę tego kawałka.
15.
The Dissident - wstęp miodzio, jednak zupełnie to nie pasuje do całości albumu. I znowu... konsekwencja Panowie! kawałek sympatycznie buja, kolejny świetny refren Majlsa.
16.
Safari Inn - piękna, choć bardzo prosta zagrywka. Podoba mi się to jak z takiej pierdoły Slashu zrobił taki brylancik. Niby nic specjalne ale mnie chwyta za serce. Może dlatego, że tęsknię za Slashem, który na swoich barkach dźwigał cały koncert a solówki trwały po 15 minut...
17.
The Unholy - mało jest w tym kawałku urzekających mnie rzeczy... dlatego podniecać się nie będę.
Ogółem:
Uwielbiam tego gościa, jego klasyczne podejście do muzyki. Majls daje temu bandowi piękne melodie. Czego tu więcej chcieć? No właśnie, ja bym chciał kroku w przód. Konwencja tego zespołu się wyczerpuje, czas ruszyć dalej i zająć się czymś nowym... A o jakość się nie ma co martwić :]