Jak wiadomo, niebawem ukaże się książka „Nöthin’ But a Good Time”, poświęcona muzycznemu światu lat osiemdziesiątych. Tom Beaujour i Richard Bienstock próbują odmalować w niej żywy i bogaty w detale obraz tamtej niezwykłej epoki. W sukurs przychodzi im ponad dwieście wywiadów, których udzielili nie tylko sami muzycy, lecz także menedżerowie, producenci, inżynierowie dźwięku, szefowie wytwórni płytowych, dziennikarze, projektanci kostiumów, reżyserzy klipów, roadies, groupies i in. Lata osiemdziesiąte wydały całą plejadę wybitnych czarodziejów sześciu strun – Steve Vai, Yngwie Malmsteen, George Lynch, Warren DeMartini i Vito Bratta (który na potrzeby książki zgodził się udzielić pierwszego wywiadu od ponad dwudziestu lat) to tylko niektórzy z nich. „Guitar World” przytacza obszerne fragmenty ich wypowiedzi.Wśród wypowiadających się nie zabrakło Slasha. Steve Vai: W pierwszych latach osiemdziesiątych gwiazdorstwo i zabawa zdawały się wysuwać na pierwszy plan. Zarazem jednak chcieliśmy wydobyć możliwie jak najwięcej z naszych instrumentów. Uwielbialiśmy grać.
Zakk Wylde: Lata osiemdziesiąte to złota epoka gitary.
Vito Bratta: To były naprawdę osobliwe czasy, bo jakikolwiek zespół by nie wypłynął, fani byli zafiksowani na solówki. Gitarzyści pojawiali się jeden za drugim. Reb Beach… Nuno Bettencourt… I inni.
Brad Tolinsky (były wydawca Guitar World): Eddie Van Halen był pionierem nowoczesnego brzmienia. Był jak Elvis czy The Beatles… Nawet tacy wirtuozi jak Reb Beach, Vito Bratta czy Nuno Bettencourt – technicznie może nawet lepsi – mieli świadomość, że gitara to domena Eddie’ego i wokół niego wszystko się kręci.
Jerry Cantrell (Alice in Chains): Uwielbiam gitarzystów z tamtej dekady. Był George Lynch, był, k***a, Warren DeMartini… wielcy mistrzowie. Kochałem ich muzykę!
Yngwie Malmsteen: Wychowałem się na klasyce. W Europie nikogo to nie obchodziło, ale kiedy przyjechałem do Ameryki – gdzie klasycy są znacznie mniej zakorzenieni w masowej wyobraźni niż tam, skąd pochodzę – i podkręcałem Marshalla, ludzie świrowali.
Steve Vai: Tacy wirtuozi lat osiemdziesiątych jak Yngwie czy Eddie… potrzeba całego życia intensywnej pracy, żeby nauczyć się grać tak jak oni.
Slash: Kiedy w 1978 roku świat usłyszał o Van Halen, nie grałem jeszcze co prawda na gitarze, ale żyłem już muzyką. Pomyślałem sobie: „K***a, przecież to zaje***iste!”. Nie chcę przez to powiedzieć, że próbowałem ich naśladować; to była raczej jedna z tych rzeczy, których człowiek słucha i myśli: „Boże, ależ czad!”.
Phil Collen: Nirvana pojawili się i zaproponowali coś zupełnie innego. Granie na gitarze nie było dla nich czymś na kształt dyscypliny olimpijskiej. Woleli cieszyć się instrumentem i prostotą jego brzmienia. Myślałem, że Kurt Cobain zrobił dla gitary więcej niż wielu tzw. shredderów z lat osiemdziesiątych, którzy zwyczajnie nie trafili w sedno.
Brad Tolinski: O zmierzchu tego rodzaju gitarzystów przesądził bardziej Slash niż Kurt Cobain. To on popchnął pompatyczny hair metal bardziej w stronę Keitha Richardsa.
Phil Collen: Uwielbiałem grę Slasha. Guns N’ Roses mieli kilka naprawdę zaje***istych kawałków.
Brad Tolinski: Myślę, że fani gitary odetchnęli z ulgą, kiedy pojawił się Slash. Wcześniejsi gitarzyści grali tak skomplikowane rzeczy, że w fanach musiało to wywoływać poczucie wyobcowania.
Vito Bratta: Kiedy pojawił się grunge, ludzie zaczęli mi mówić: „Wiesz, na czym polega twój problem? Grasz za dobrze!”. A ja? Co niby miałem zrobić z tego rodzaju komentarzem?
George Lynch: [Gdy grunge] wspiął się na szczyty, my znaleźliśmy się w ślepym zaułku.
Źródło