Dizzy Reed był niedawno gościem Mitcha Lafona i jego „Rock Talk”.
Wrócił tam między innymi do tematu swoich niemal trzech dekad w Guns N’ Roses, które zapewniły mu pozycję drugiego pod względem stażu muzyka w zespole. - Czy dołączając do GNR na początku lat dziewięćdziesiątych, spodziewałeś się, że zagrzejesz tam miejsca na tak długo? - Kiedy masz niewiele ponad dwadzieścia lat, tak jak ja wówczas, a do tego grasz rock and rolla, nie zastanawiasz się nad tym, co będziesz porabiał za trzydzieści lat. Może sądziłem, że przejdę na emeryturę albo zamieszkam na jakiejś wyspie… Nie wiem, to nie zaprzątało mojej uwagi.
Dzisiaj mogę powiedzieć, że kiedy myślę o tych wszystkich latach w Guns N’ Roses, odczuwam wielką wdzięczność i radość, a zarazem mam nadzieję, że będę z nimi grał jeszcze długo… tak długo, jak to tylko możliwe.
- Wiemy, że w styczniu Guns N’ Roses zagrają na Bud Light Superbowl Music Fest. Czy to jeden z wielu planowanych koncertów? Zapowiada się pracowity rok, czy zagracie tylko kilka razy, po czym poświęcisz się Hookers & Blow? Wybiegasz myślą w przyszłość? A może po prostu czekasz na telefon? - Nienawidzę tego mówić, ale tak właśnie jest. Czekam na wiadomość e-mailową albo telefon, a potem pakuję walizki. Kiedy wiem, że zanosi się na dłuższą przerwę, skupiam się na Hookers & Blow, ale telefon od GNR to zawsze jest dla mnie priorytet.
- Jakie były te lata z muzycznego punktu widzenia? Czy myślisz, że to cię w pewnym sensie ograniczało? - Nie mogę narzekać, bo mogłem poświęcać się również innym projektom…
Poza tym samo przebywanie z tymi ludźmi… oni naprawdę ciężko pracują i ta etyka pracy udzieliła się i mnie. Samo przyglądanie się im – czy to w studiu, czy na próbach – dużo dla mnie znaczy i cieszę się, że jest tak, jak jest.
- Mam wrażenie, że wielu ludzi nie docenia Richarda Fortusa. - [Richard] to prawdopodobnie najbardziej wszechstronny gitarzysta i muzyk, jakiego znam. Nie ma takiej rzeczy, której by nie potrafił. Poza tym bardzo ciężko pracuje – i to daje efekty.
Ponadto jest Frank [Ferrer], świetny pałkarz, i Melissa [Reese], która też jest niewiarygodna. Jest zaje***ście.
- Przed laty pojawiłeś się gościnnie na płycie Motörhead pt. „Hammered” [z 2002 roku]. Opowiedz o tym. - To wielka sprawa. Siedziałem w domu i oglądałem coś w telewizji… nawet nie pamiętam, co to było… W każdym razie dochodziła dziewiąta wieczorem, kiedy zadzwonił telefon. Zapytali, czy nie zagrałbym czegoś dla Motörhead. Odparłem: ‘Jasne, choćby zaraz’. Pojechałem do Hollywood Hill i spotkałem się z Lemmym. Przez jakieś dwie godziny siedzieliśmy w kuchni, sączyliśmy Jacka Danielsa i gadali. Świetnie było to przeżyć, a Lemmy to równy gość.
Bardzo nam go brakuje, bo odcisnął na muzyce i na tym mieście swoje piętno. Taak, to było fantastyczne doświadczenie i cieszę się, że tego rodzaju rzeczy się zdarzają.
Źródło