Byłam tam i boję się pisać, bo słowa nie są w stanie wyrazić tego, co usłyszałam. Jestem bezradna wobec wielkości Tori i na przemian mnie to bawi i irytuje, że nie mogę tego wyrazić należycie. Ona emanuje pasją, pięknem i szczerością. Jak zwykle miała mnóstwo energii, bo jak mawia mój znajomy „ona jest rockowym Beethovenem”. Wiła się przy swym fortepianie, a jej głos to podążał nisko, by wzbić się pod samo sklepienie Sali Kongresowej. Żadnych dziecinnych efektów nie było w czasie koncertu, tylko ona, fortepian i czasem sekcja basu, perkusji i gitary rytmicznej, ale przebiło to znacznie płomienie w czasie Gunsowego „Live And Let Die” rok temu. Ona sama tworzy coś większego od całej kilkudziesięcioosobowej orkiestry, nie sądziłam nigdy, że można tak grać na żywo. Wszystko było wspanialsze od płyt studyjnych, często improwizowała, ale z wyczuciem, bez zbędnego popisywania się, jak to mają w zwyczaju rockowi dziecinni gitarzyści, ona jest świadoma artystką, przez co milion razy bardziej urzekająca. Jej ból jest prawdziwy, jak i wściekłość jest naturalna i czuć to, nie było w czasie jej występu chwili zastanowienia się, tylko chłonęło się ją całą, jej pasję i geniusz. „Bogini” to słowo za małe by opisać jej wielkość.
Zaczęła od cudownego nowego „Body & Soul”, którym delikatnie, ale zdecydowanie zaczęła się owijać wokół mnie. Przeszła natychmiast w coś nieznanego niektórym, utwór „My Posse Can Do”, który nie zmieścił się na najnowszy album Tori, ale zagrała go dla nas i była to porywająca wersja, znacznie lepsza od tej, która krążyła w necie. Jako trzeci zagrała Tori jeden z wielu moich ukochanych jej utworów, i innych fanów także, a mianowicie „God.” Porywające wykonanie i nigdy bym nie sądziła, że można to zagrać jeszcze genialniej niż na albumie Under the Pink. Potem znów dwa nowe utwory, „Secret Spell” i „You Can Bring Your Dog”. Już wtedy byłam w ekstazie i nie wiedziałam, czy to sen, czy rzeczywistość. Śpiewałam z Tori, chyba za głośno, bo czasem zerkała na mnie, ale się ciepło uśmiechała, więc nie przestawałam.
Tak szybko mi ten koncert minął, że nie docierało to mnie. Stałam po wszystkim jak kołek i patrzyłam się w puste miejsce przy fortepianie Tori. Byłam gdzieś indziej. Czułam się jak pod wpływem jakiegoś psychotropa i czegoś podobnego do amfy. To było wielkie szczęście, uczucie spełnienia, ale też czułam ogromną siłę w sobie.
Wiem, że Tori zagrała m.in. “Crucify”, “Caught A Lite Sneeze”, “Cornlake Girl” (wtedy chyba osiągnęłam szczyt szczytów, bo przyjaciele mówią, że zatraciłam się totalnie), „Bells For Her”, nowe arcydzieło „Code Red”, „Baker Baker", „Black Dove” i „Precious Things”, w czasie którego byłam sama nie wiem już gdzie. :-)
Ale i tak nikt nigdy nie dowie się, co czułam, chyba że sam pójdzie na koncert tej artystki wszech czasów.