W końcu po długim czasie udało mi się dokończyć relację z festiwalu Rock in Wrocław. To mój pierwszy dłuższy tekst od dawna... Tymczasem dla Was - w całości UNCUT wersja
Enjoy, komukolwiek się będzie chciało czytać...
--------------------------------------------------------
Kiedy zaczynałem interesować się muzyką rockową, ta miała już swoje najlepsze lata za sobą. Choć w sumie wiele jest dziś opinii, które to faktycznie czasy były najbardziej płodne dla przysłowiowych szarpidrutów. Lata 60te, kiedy Elvis biodrami wprowadzał w szał nastolatki? Lata 70te, gdy Robert Plant owłosioną klatą bałamucił dzieci kwiaty? Czy też może początki lat 90tych, kiedy to każdy szanujący się rockowy zespół musiał mieć na grzbiecie flanelowe koszule? Przyszło nam żyć w czasach, w których gwiazdy tamtych lat dziś ruszają w coraz to wymyślniejsze „pożegnalne trasy”, wydając co chwilę przeróżnej maści składanki największych przebojów, czy też schodzą się na jeden, dwa koncerty w oryginalnych składach. Wszystko to byłoby niesamowicie męczące dla potencjalnego odbiorcy muzyki rockowej gdyby nie fakt, że na horyzoncie rzadko dziś pojawia się zespół, któremu wróży się tak wielką karierę jak choćby tą, którą ma koncie zespół Queen. Mojemu pokoleniu nie dane było zobaczyć nigdy Freediego Mercurego na żywo. Skorzystałem więc ostatnio z okazji, żeby choć trochę poczuć klimat tamtych czasów.
Queen to zespół, który u szczytu sławy dotknęła śmierć. Wszystko to, co działo się po 24 listopada 1991 roku pod marką królowej, było w jakimś sensie hołdem dla Freddiego. Zaczynając od sławnego koncertu Freddie Mercury Tribute na Wembley z 1992 roku a kończąc na jego wirtualnej obecności podczas wrocławskiego koncertu spadkobierców zespołu. Zarówno Brian May, jak i Roger Taylor są wyraźnie świadomi tego, że takiego wokalisty nie da się zwyczajnie w świecie zastąpić. Stąd właśnie wszyscy Ci, którzy na przestrzeni lat grali z owymi panami pod szyldem Queen, mieli także zagwarantowaną obecność swojego nazwiska na plakatach. Nie inaczej było z wrocławskim koncertem. Po kilku latach z Paulem Rodgersem panowie mieli ochotę znowu trochę pograć swoje stare utwory. Tym razem do roli wokalisty zatrudniony został trzydziestoletni Adam Lambert. 7 lipca wybrałem się na Stadion Miejski we Wrocławiu głównie dla Briana Maya i Rogera Taylora, ale ten trzeci też miał swoje trzy grosze do dodania…
Przed gwiazdą wieczoru mieliśmy okazję przebrnąć przez trzy inne rockowe historie. Power of Trinity, rozpoczął wrocławski festiwal… (zapomniałem wspomnieć, że technicznie rzecz biorąc był to festiwal, a praktycznie koncert Królowej + suportów). Niestety zespół, pomimo, że ciekawie prezentuje się w wersji studyjnej, nie dał rady porwać tłumów zgromadzonych we Wrocławiu. Może jest to związane ze średnią wieku na koncercie, a już w szczególności w sektorze Golden Circle, która wyraźnie przekraczała czterdziestkę. Power of Trinity wyszło na scenę, zagrało swoje i zeszło - niestety bez większego szału i pomysłu na występ. Mam wrażenie, że gdyby to był prawdziwy festiwal, pisany przez duże F, organizatorzy pozwolili by im jeszcze trochę zagrać. A tak, po pięciu piosenkach, miałem wrażenie, że jestem jedynym wśród dwudziestu tysięcy ludzi, który jeszcze kiedyś chce ich usłyszeć.
Iry zapowiadać nie trzeba, dużo też nie można nowego powiedzieć o ich występie na Rock in Wrocław Festiwal. Ot, stary, sprawdzony, polski rock do śpiewania w niebogłosy i powtarzania refrenów przez tysięczne widownie. I tu zaskoczenie… o dziwo zespół Artura Gadowskiego podczas swojego godzinnego seta nie rzucał szlagierami jak z rękawa, ale skupił się na przekrojowej prezentacji swojej twórczości. To miłe, że zespół z tak dużym wachlarzem przebojów z okresu swojej największej popularności z początku lat 90tych nie męczy swoich słuchaczy wiecznie jedną, słuszną, niezmienną set listą. Koncert na Stadionie Miejskim był ponoć okazją do świętowania 25 rocznicy powstania zespołu z Radomia, jednak ani dożynki to nie były, ani impreza studencka, nie uświadczyliśmy też urodzinowego tortu czy wspominkowych opowieści. Dostaliśmy za to Tomka Lipnickiego, który idealnie, z karteczki wyrecytował/wywrzeszczał tekst do utworu „Znamię”. Jak na urodziny… trochę bez fajerwerków, których pewnie spora część widowni się spodziewała. Niedosyt więc pozostał…
Jako trzeci zespół na scenie zaprezentowała się Mona. Amerykanie drugi raz zawitali do naszego kraju, tym razem w zupełnie innej scenerii niż poprzednio. Już po dwóch, trzech utworach było słychać, że publiczność zgromadzona na Stadionie Miejskim nie zna ich piosenek i tylko nieliczni mieli wcześniej okazję zapoznać się ich twórczością. Stosunkowo wysoka średnia wieku na stadionie zrobiła swoje: pod sceną jedyną osobą która szalała na singlowym „Shooting The Moon” był prowadzący całą imprezę – Bisior. Drętwa publiczność przełożyła się niestety na mój osobisty odbiór Mony, którą pierwszy raz oglądałem na żywo. Widać, że chłopaki wyrastają z ery rocka i najlepiej grałoby się im przed wrzeszczącymi gimnazjalistkami. Te, z pewnością byłyby zachwycone charyzmą wokalisty zespołu oraz lekko narkotycznym zachowaniem pozostałych chłopaków. Wrocławska publiczność traktowała Monę jak kolejną przygrywkę do kotleta a czasem wręcz konieczne zło. Zespół został gromko pożegnany po zakończeniu swojego seta, ale myślę, że już w 2 minuty później publiczność zakopała wspomnienia o nich w skrzynce z napisem „zbędne”.
Nauczony przykrymi doświadczeniami z wielu dużych imprez, w których miałem okazję brać udział nie byłbym zaskoczony długim oczekiwaniem na gwiazdę wieczoru, niezwykle miło więc zrobiło mi się gdy Brian May i spółka wyszli na scenę o godzinie, która to również widniała na plakatach. Niby jest to mało istotna sprawa, a jednak świadczy o tym, że pomimo tego, iż projekt Queen + Adam Lambert zagrał wcześniej razem raptem dwa pełne koncerty, to jednak jest to ekipa złożona z profesjonalistów w swojej dziedzinie. Już od pierwszych chwil koncertu można było być pewnym, że ten wrocławski będzie naszpikowany nawiązaniami do chlubnej przeszłości zespołu. Zaczęło się od skojarzeń z okładką kultowego dziś albumu „Live Killers”, skończyło zaś na Mercurym śpiewającym na telebimach. Motywem przewodnim koncertu były wspomnienia – nawet na chwilę Adam nie przebił się ze swoim solowym repertuarem. Ciekawe czy była to decyzja podyktowana obawą przed reakcją publiczności. Warto w tym miejscu przypomnieć, że Paul Rodgers podczas swoich kilku tras z zespołem, nie stronił od wykonywania szlagierów spod swojego pióra. Lambert z pewnością może pochwalić się mniejszym port folio muzycznym niż wokalista Bad Company, lecz nie powinno stanowić to o braku jego wkładu repertuarowego w obecny projekt muzyczny. Nie chce być chyba zapamiętany jedynie jako osoba dzierżąca w dłoni mikrofon. Nazwisko na plakacie wszakże zobowiązuje.
Queen rozpoczął wędrówkę po swojej dyskografii od skróconych wersji „Seven Seas of Rhye”, „Keep Yourself Alive” i szybszej „We Will Rock You”. Prawie dwugodzinny koncert oprócz tych oczywistych przebojów zawierał również kilka perełek mniej znanych dla zwyczajnych zjadaczy chleba. „Dragon Attack”, wpleciony pomiędzy popisy solowe członków zespołu, dał Lambertowi szansę pojawienia się na scenie w bordowej, puchatej kurtce i była to jedyna tak znacząca zmiana na grzbiecie wokalisty podczas całego koncertu. Lambert zaprezentował się mocno z punktu widzenia, a raczej słyszenia, melomana. Ani razu nie było słychać fałszów z jego strony, lecz niezaprzeczalnym dla mnie faktem jest to, że Adam ma mniej charakterystyczny głos niż Freddie, ale również i Paul Rodgers. W tych wielu wykonaniach z lat 2004-wzwyż słychać było, że Queen z twarzą Rodgersa jest czymś zupełnie innym niż to co pamiętamy z dzieciństwa i młodości. Inna barwa głosu od razu stawiała widoczną granicę pomiędzy okresami w życiu muzyków Queen. Z Adamem brzmią bardziej… klasycznie, przez to właśnie, że jego barwa i styl śpiewania to wynik również starej fascynacji tym zespołem (o czym świadczą jego występy w programie „American Idol”).
Na scenie oprócz dwóch czołowych przedstawicieli zespołu Queen, mieliśmy okazję zobaczyć także ich stałego, nieoficjalnego, piątego członka zespołu: Spike Edneya, klawiszowca zespołu od czasów ich świetności w połowie lat 80tych. Na instrumentach perkusyjnych zasiadł zaś Rufus Taylor, syn Rogera, który notorycznie zastępował ojca za jego zestawem, gdy ten wychodził na pierwszy plan. A co ciekawe, działo się to kilkukrotnie. Roger zaśpiewał część repertuaru, w tym „A Kind of Magic” i „These Are The Days of Our Lives”. Po nim mikrofon dostał Brian May, co spowodowało sytuację, że przez kilka utworów na scenie nie było widać w ogóle Lamberta. Kiedy już w końcu udało mu się dostać w światło reflektorów, to poświecił trochę swoim, wspomnianym już, bordowym „misiem” podczas „Dragon Attack” i znowu uciekł na backstage, by większość instrumentalistów mogła się pochwalić swoimi umiejętnościami. Co ciekawe, pomimo upływu lat zarówno Roger (tym razem w duecie z synem) jak i Brian dalej potrafią przyciągnąć uwagę do swoich popisów. Mój przyjaciel, obecny na koncercie dzięki zrządzeniu losu a nie miłości do muzyki zespołu, właśnie te parę minut Rogera i Rufusa wspominał z wypiekami na twarzy, jako najciekawszy fragment koncertu. W tym momencie warto także nawiązać do formy muzyków. Nie dało się nie zauważyć, że Panowie mają swoje lata na karku. W grze Briana było to widać najbardziej. Pomimo, że dalej jest on niesamowicie charakterystycznym gitarzystą, były momenty, które grał na żywo wolniej, lub inaczej niż w przeszłości, przez co można było odnieść wrażenie, że stara się coś ukryć. Trudno się mu dziwić – Panowie zbliżają się do 70tki, więc nie zdziwiłbym się gdyby już nie potrafili wydobywać ze swoich gitar dziesięciu dźwięków na sekundę, lub tracić podczas koncertu parę kilo poprzez walenie w bębny.
Przy akompaniamencie hitów, znanych już każdemu, panowie dobrnęli do końca występu. Co do czasu trwania całości ich przedstawienia – można się czepiać, że krótko, bo w końcu niecałe dwie godziny – ważne jednak, że treściwie. Każdy z muzyków miał podczas koncertu swoje pięć minut. Nawet Spike, który na bisie na grzbiecie dzierżył koszulkę Śląska Wrocław, został dzięki temu zapamiętany, choć myślę, że głównie przez kibiców. Adam dał za to popis w „Another One Bites the Dust”. Przy tym kawałku było widać, że wokalne zabawy z publicznością i kawałki w których mógł trochę wyjść z konwencji karaoke, nadają mu wiatru w żagle. Z tego miejsca mogę jedynie życzyć mu, aby z biegiem czasu wszystkie kawałki Queena przynosiły mu taką radość na scenie.
Ciekawy jestem, czy projekt Queen + Adam gdzieś jeszcze podąży. Trochę to wszystko dziwnie wyszło: Panowie zagrali razem kilka koncertów i wrócili do swoich zajęć. Adam już w lipcu kontynuował swoją solową trasę. Nawet jeśli był to jednorazowy wybryk, to i tak cieszę się, że Polska była jednym z tych niewielu miejsc na świecie, gdzie można było zobaczyć ten zestaw muzyków i utworów. I pewnie był to dla mnie pierwszy i ostatni raz, by móc zobaczyć Briana Maya i Rogera Taylora na scenie. Panowie zrobili już w życiu swoje i zrobili to wyjątkowo dobrze.
Pierwsza edycja Rock in Wrocław Festival upłynęła sprawnie. Chociaż można było odnieść wrażenie, że na nazwę „festiwal” to jeszcze za wcześnie. Wrocław chce mieć własną, dużą imprezę muzyczną – bardzo mnie to cieszy. W przyszłym roku czekam więc na dwudniową ucztę dla moich oczu i uszu. W końcu niech ten stadion na siebie zarabia i daje mi trochę radochy z życia…