I tak chyba nigdy się nie dowiemy, czy Kurt miałby miejsce, które zajmuje dzisiaj, gdyby nie jego tragiczna śmierć. Fakt faktem, był chyba najsłabszym wokalistą spośród wilekiej czwórki z Seattle (Chris Cornell, Eddie Vedder, Layne Staley, no i Cobain). Żaden z nich nie osiągnął takiego wokalu, jak CC, ale Coabinowi było do niego najdalej. To nie jest tak, ze nie lubię Nirvany, często do niej wracam, ale gdyby nie pełne młodzieńczego buntu teksty i wiadome wydarzenie ze strzelbą, to zespół Kurta pewnie byłby na 4., zasłużonym miejscu. A tak, to wszyscy znają SLTS, ale Spoonmana czy Black już tylko ci, którzy z rockiem maja coś wspólnego. Ale, że nie czytałem 20 stron tego tematu, to podejrzewam, ze nie jako pierwszy wysnuwam taka teorię.