Koncert był magiczny, przecudowny i mistyczny.
Prawdziwy romantyzm bił od nich, czysta siła, którą niewielu ma. Jej, za każdym utworem odpływałam w nieznane, ale przyjemne.
Jak... opium.
Są dużo wspanialsi na żywo, mimo iż ich płyty są perfekcyjne i bardzo profesjonalne, ale głos Fernando ma taką moc na żywo, i potrafi nim niezwykle sprawnie operować, że aż żałuję, że na płytach taki nie jest.
I dlaczego oni przez tyle lat nie wydali jeszcze albumu koncertowego? Pytałam się o to Ricardo, ale powiedział, że to zbyt komercyjne.
Jego prawo, to on jest artystą, a ja tylko małym robaczkiem.
No i jego gra na gitarze jest powalająca, on jednym dźwiękiem potrafi dotrzeć do najdalszych zakamarków duszy.
Geniusze i arcymistrzowie, zawładnęli mną wtedy i do teraz na myśl o tym czuję się jak w niebie.
Całej setlisty nie pamiętam, bo w pewnym momencie byłam dosłownie odurzona ich muzyką.
Ale wiem, że zaczęli od "In Memorial", a skończyli na "Capricorn At Her Feet".
Były niezliczone bisy i m.in. "Nocturna", "Vampiria", "Alma Mater", "Full Moon Madness", "Mephisto", "Opium", "Memento Mori"... I jesteśmy z przyjaciółką (ona też była w innym świecie na koncercie) pewne, że nic nie było z "Sin/Pecado".
To jedyny minus, ale to był tak wspaniały występ, że można im to zapomnieć.