Autentycznie jaram się tym koncertem.
Bon Jovi to był zespół który zaczął mnie ukierunkowywać na muzykę hard/heavy. Jak usłyszałem "It's my life", a potem "Say it isn't so" na Vivie poprosiłem Mikołaja o Crush, potem już za swoje uciułane miedziaki kupiłem Keep The Fiath. W tamtym czasie BJ wpadli też na króciutki występ do Warszawy (4 piosenki + wywiad z okazji otrzymania złotej płyty). Do teraz mam to nagrane na VHS
Siostra jak mieszkała w Stanach, to 2002 roku przysłała mi na Gwiazdkę discmana i Bounce. Nawet przez chwilę zastanawiałem się nad grą na gitarze bo chciałem wymiatać jak Richie Sambora. Heh, fajne czasy
Dzięki BJ przestałem nawet słuchać rapu, który przez praktycznie 2 lata grał w mojej wieży non stop. Chyba tylko dlatego, że podobały mi się przekleństwa, a Molesta i HG też byli za Legią. Jak po raz któryś usłyszałem "Livin' on a prayer" i "You give love a bad name" to stwierdziłem że jest to po prostu fajniejsze niż ciągłe rapowanie o jaraniu zielska. Do momentu wydania Have a nice day, BJ był moim zdecydowanym muzycznym nr 1. Potem zacząłem słuchać trochę mocniejszych rzeczy, a Bon Jovi zobojętnieli mi totalnie (na prawie 6 lat). Aż do dzisiaj. Stare uczucie odżyło
Jak zobaczę ich na żywo to chyba będę mógł spokojnie umrzeć