Rozumiem Cię w pewnym stopniu. Cierpienie drugiego człowieka, dziecka, jest ciężkie do przyjęcia. Jednak stwierdzenie:
Gdyby bóg istniał, to dzieci by nie cierpiały i nie ginęły... tak myślę.
jest, nie obraź się... śmieszne. Jak to sobie wyobrażasz? Dzieci do jakiego wieku miałyby nie cierpieć i nie ginąć? Do 6, 12, 18 lat? Czyli można takie dziecko wrzucić pod pociąg, potrącić po pijaku samochodem, wyrzucić z okna, a ono z uśmiechem otrzepie się i wstanie? No i właściwie czemu tylko dzieci, a nie wszyscy ludzie? Może w ogóle wyeliminować śmierć (która swoją drogą została już zwyciężona), cierpienie, smutek, zmartwienia, trudności? Bylibyśmy wtedy taką uśmiechniętą papką, że już teraz robi mi się niedobrze...
Warto jednak przyjrzeć się cierpieniu z innej strony. Ilekroć w życiu spotykało mnie cierpienie, czy to w chorobie, czy to w trudnej sytuacji, czy w rodzinie, w otoczeniu... Zwykle spotykało się to z moim mniejszym lub większym buntem, ale także zawsze prędzej czy później z jakąś refleksją nad sensem życia, nad moją w nim rolą, nad odpowiedzialnością za siebie i innych. Tak więc w efekcie to cierpienie, które spotykało mnie lub innych przynosiło dobre owoce. Dużo lepsze, niż moje powodzenia, które wbijały mnie w pychę i zarozumiałość (często podskórnie, o czym dowiadywałem się dopiero później, gdy zbierało to plony). Tak więc cierpienie myślę, że jest ważne... nie jest przyjemne, nie zawsze jest chciane, jednak póki żyjemy jest i będzie, nie ma co się kopać z koniem. Tylko ważne, żeby nie poszło na marne. Więc wyciągajmy pomocną dłoń do cierpiących, cierpiąc nie bójmy się prosić o pomoc, wyciągajmy z cierpienia jak najlepsze owoce. No i jak dla mnie jest jeszcze ta fajna świadomość, że po tej śmierci cielesnej jest dużo, dużo lepiej...