Przypomniała mi się lekcja fizyki w szkole średniej. Nauczycielka chce odpytać kolegę, każe odpowiedzieć na jakiś temat, chłopak czaruje, próbuje ściemniać, mota się, no widać że nic nie umie. Nauczycielka w końcu każe siadać na miejsce i stawia gołe 1. Jako drugi do odpowiedzi wywołany zostaję ja. Od razu z miejsca mówię - "Nie powiem nic więcej niż kolega"
Nauczycielka - "Mowa jest srebrem, a milczenie jest złotem. Siadaj, 1+ "
po pierwsze - nie opłaca się przyjaźnić z uczniami
Ale to działa też w drugą stronę - nie opłaca się przyjaźnić z nauczycielem. Ja jestem uczniem, on moim nauczycielem, z którym spędzam 3-4 godziny tygodniowo w szkole i tyle. Jednych lubiłem bardziej, innych mniej, ale zawsze to był nauczyciel, który mógł wiedzę na mój temat wykorzystać w taki sposób w jaki bym sobie nie życzył. Koledzy co prawda też mogą to zrobić, ale kumplowi z ławki można zawsze dać za coś takiego w cymbał, nauczycielowi nie bardzo. Więc nauczyciele nie mieli bladego pojęcia o moim życiu prywatnym. Jak spotkałem któregoś gdzieś na mieście to mówiłem dzień dobry i szedłem w swoją stronę. Chyba że mnie o coś zagadał to wtedy grzecznie odpowiadałem, ale ten kontakt starałem się ograniczać do minimum. Każdy, kto zadawał się z nauczycielem poza szkołą (zdarzały się jakieś wspólne wyjścia do teatru, pomoc przy naprawie komputera itp.) albo na zakończenie roku przynosił jakieś inne prezenty niż kwiatek czy czekoladki był mega lamusem.