Recenzja z "Salonu kulturalnego" kolportera
Mówienie, że to Guns N' Roses nagrał "Chinese Democracy", jest lekką przesadą, ale skoro Axl Rose przejął prawa do używania nazwy zespołu - nie ma wyjścia. Bo poza Axlem (i klawiszowcem Dizzy Reedem, który nie był przecież pierwszoplanową postacią) nikt ze starych Gunsów nie pracował przy "Chinese Democracy", a w nagraniu wzięło w sudział w sumie 12 muzyków. Równie dobrze płytę mogłaby firmować grupa Axl Rose & Co., tylko, że efekt marketingowy byłby dużo mniejszy.
Owszem, album przynajmniej chwilami nawiązuje rockową stylistyką i pompatycznością, do dokonań Guns N' Roses z przełomu lat 80. i 90. ubiegłego wieku. Kiedy Axl śpiewa wysokie partie, przypominają się najlepsze czasy zespołu. Kiedy na początku "Street of dreams" rozbrzmiewa fortepian, skojarzenia z "November Rain" są nieuniknione, a i gitarowa solówka nawiązuje do tej w wykonaniu Slasha. Kiedy słyszymy "Shackler's Revenge", "Better" i tytułowy utwór "Chinese Democracy", na myśl przychodzą kompozycje z AFD.
Ale zarazem brakuje tym utworom siły ognia, jaką miały np. "Welcome To The Jungle" i "Civil War". Gdyby ktoś przed laty powiedział Gunsom, że grają piosenki pop, oni sami uznaliby to za obelgę. A na "Chinese Democracy" proszę bardzo - możemy usłyszeć kawałki mocno ocierające sie o pop, jak "Sorry", "Madagascar", a także wspomniany już "Street of Dreams".
Pamiętajmy, że materiał na "Chinese Democracy" powstawał przez 15 lat i tworzyli go zmieniający sie muzycy. To musiało wpłynąć na jakość. Nowi Gunsi stali się epigonami starych Gunsów. A dawni fani, z których pewnie n/iejeden wychowuje dzisiaj wnuki, mogą tylko westchnąć: nie o taki zespół nam chodziło.
Grzegorz Maciągowski