Chris Weber o początkach Guns N’ Roses – wywiad Wywiad ukazał się 15 sierpnia 2022 r. Na początku lat osiemdziesiątych Chris Weber lubił włóczyć się nocą po Sunset Boulevard w Los Angeles. Często zatrzymywał się przy Rainbow Bar & Grill przy Sunset Boulevard, gdzie na parkingu gromadzili się ludzie różnego autoramentu. Lokal był wówczas samym sercem amerykańskiej sceny rockowej. Odbywały się w nim głośne imprezy, których stali bywalcy nierzadko przenosili się ze środka na parking.
To tam, pośród ekscesów i nadmiernego pobłażania własnym kaprysom, zaczął nabierać kształtów jeden z najbardziej wpływowych zespołów w dziejach rocka.
Kiedy szesnastoletni Chris Weber wyraził chęć dołączenia jako drugi gitarzysta do kapeli o nazwie Pyrrhus, jego przyjaciel i kolega z klasy z Fairfax High School, Tracii Guns, odrzucił ofertę, przekonany, że jedna gitara w zupełności wystarczy. Miał jednak co do Webera pewne plany…
Któregoś wieczoru na parkingu przy Rainbow Guns przedstawił Chrisa znajomemu gitarzyście. Chłopak nazywał się Jeff Isbell i też nosił się z zamiarem uformowania własnej kapeli. Mimo że muzycznie lokowali się na przeciwnych biegunach – Isbell lubił Hanoi Rocks i Mötley Crüe, a Weber Judas Priest, Led Zeppelin i Rush – nowi kumple spotkali się w furgonetce ojca Gunsa, żeby razem posłuchać Hanoi Rocks i New York Dolls, a przy okazji pogadać o muzyce. Tamtej nocy narodziła się między nimi silna więź.
Ekscentryczny Jeff Isbell przybrał przydomek Izzy Stradlin i wkrótce po nawiązaniu współpracy z Weberem ściągnął do rodzącej się grupy przyjaciela z dzieciństwa, tudzież byłego wokalistę Rapidfire. Był nim Bill Bailey.
Z inicjatywy Billa kapela nosiła nazwę A.X.L. Jakiś czas później przekształciła się w Rose, aby ostatecznie zostać Hollywood Rose. Skłonność do „przemianowań” udzieliła się w końcu samemu wokaliście, który z Billa Baileya zmienił się w W. Axla Rose’a, a następnie – w Axla Rose’a.
Korzystając z hojności ojca Webera, Hollywood Rose nagrali w Mars Studio w Hollywood demówkę złożoną z pięciu piosenek. W skład kapeli wchodzili podówczas Weber, Stradlin, Rose i Johnny Kreis (który grał na perkusji). Na demówce znalazły się takie utwory jak „Killing Time”, „Anything Goes”, „Rocker”, „Shadow of Your Love” oraz „Reckless Life”.
Mimo że grupa zdawała się być zwarta, w Hollywood Rose szybko doszło do zmian personalnych. Rose podziękował Weberowi i w jego miejsce zaangażował Slasha.
W 1987 roku ukazała się płyta „Appetite For Destruction”. Choć w jej nagrywaniu wzięli udział Axl Rose, Slash, Izzy Stradlin, Duff McKagan i Steven Adler, to na albumie odcisnęli swoje piętno również inni muzycy. Jednym z nich był Weber, współtwórca „Anything Goes”.
O tym, jak istotną postacią w historii Guns N’ Roses był Chris, świadczą także dwie piosenki z albumu „GN’R Lies” z 1988 roku, „Reckless Life” i „Move To The City”.
W latach dziewięćdziesiątych Weber wyemigrował do Londynu, w którym spędził siedem lat, nagrywając i koncertując.
W 1998 roku wrócił do Stanów Zjednoczonych i tam powołał do życia kapelę o nazwie U.P.O.
Niedawno muzyk udzielił wywiadu, którego obszerne fragmenty znajdziecie poniżej. Zacznijmy od tego, jak zaczęła się twoja muzyczna kariera. Co sprawiło, że zainteresowałeś się gitarą?Miałem wówczas dziewięć lat. Moi rodzice przyjaźnili się z różnymi muzykami. Najlepszy kumpel mojego taty, Luther, grał na gitarze basowej w zespole o nazwie War. Ich perkusista, Ronnie, często u nas bywał. Już nie pamiętam, kto podarował mi pierwszą gitarę. O chłopakach z War wspominam dlatego, że to oni pokazali mi, jak się gra. Wkrótce potem założyłem zespół z moim ówczesnym przyjacielem, Colinem, którego matka spotykała się z Lutherem. Nazwaliśmy się +4. Tak to się zaczęło.
Który z twoich wczesnych zespołów najbardziej wpłynął na ciebie jako na gitarzystę?Kapela, w której grałem z kilkoma przyjaciółmi… już nie pamiętam nazwy. Ja i Colin sporo graliśmy z Derekiem Frigo z Enuff Z’nuff. W tamtych czasach nie dawaliśmy jeszcze koncertów, ale na okrągło sięgaliśmy po repertuar Van Halen i Rush. Grywaliśmy w moim domu. W pierwszych latach mojej muzycznej przygody nie miałem czegoś takiego jak stała kapela. Dopiero jako szesnasto- czy nawet siedemnastolatek założyłem Hollywood Rose. To był mój pierwszy „prawdziwy” zespół.
Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej na temat muzycznej sceny Los Angeles tamtych lat?To były fantastyczne czasy. Lata osiemdziesiąte to wspaniała epoka. Nie mówię tak dlatego, że byłem wówczas młody i głodny doświadczeń. Po prostu ówczesna kultura była inna, dalece bardziej otwarta.
Jako szesnastolatek spotkałem dwóch gości, którzy byli ode mnie o pięć lat starsi: Izzy’ego i Axla. Zanim się poznaliśmy, spędzałem sporo czasu w The Troubadour i w Rainbow. A właściwie: na parkingu przy Rainbow. Stali bywalcy klubów znali się jak łyse konie. Zauważyłem, że wielu gości nie pochodzi z Los Angeles, ale z innych części Stanów. Zawarłem znajomość z ludźmi z Nowego Jorku, Arkansas, Indiany czy Teksasu. Wszyscy mówili ze specyficznym akcentem i, słuchając ich, zastanawiałem się, skąd pochodzą.
Wielu z tych, których wtedy poznałem, zrobiło później karierę. Na przykład Taime [Downe]. I oczywiście Tracii [Guns].
Czy pamiętasz ową noc, gdy na parkingu przy Rainbow zawarłeś znajomość z Izzym?Tracii nas sobie przedstawił. Ja i Tracii uczyliśmy się w Fairfax High. Slash również tam chodził, choć nie byliśmy wtedy kumplami. Kumplowałem się z Traciim, a Tracii grał w zespole. Nie pamiętał, czy występowali w klubach, ale na pewno można było ich usłyszeć na prywatnych imprezach i na szkolnej scenie. Nazywali się Pyrrhus i bardzo chciałem do nich dołączyć. Niestety, Tracii wolał grać na jedną gitarę. Jego idolem nie bez kozery był wówczas Randy Rhoads. Dla mnie nie było miejsca. Ale pewnego dnia [Tracii] zjawił się i rzucił: „Poznałem gościa, który chce założyć zespół”. Wkrótce potem przedstawiono mnie Izzy’emu, który wtedy był jeszcze Jeffem. Zawarliśmy znajomość i natychmiast nawiązaliśmy porozumienie.
Izzy widział, że posiadam sprzęt, a do tego dysponuję furgonetką, co z pewnością przemawiało na moją korzyść. Choć muszę przyznać, że muzycznie nie nadawaliśmy na tych samych falach. Ba, byliśmy na antypodach! On słuchał Hanoi Rocks i New York Dolls, ja wolałem bardziej metalowe brzmienia: Judas Priest, Iron Maiden, Rush, Zeppelin. Mimo to pojawiła się chemia i postanowiliśmy założyć zespół. Izzy doskonale mnie dopełniał. Miał wizję, której mnie brakowało. Wiedziałem tylko, że chcę grać.
Wkrótce potem Izzy przedstawił cię cenionemu w środowisku wokaliście z Indiany, który nazywał się Bill Bailey. Powiedziałbym, że był to jeden z kluczowych momentów we wczesnej historii Guns N’ Roses. Są takie rzeczy, które zapisują się w pamięci na trwałe. Pamiętam tamten dzień, jak gdyby to było wczoraj. Udałem się do miejsca, w którym Axl mieszkał ze swoją ówczesną dziewczyną, Giną. Izzy mnie tam zabrał. To była stara kamienica, prawdopodobnie z lat dwudziestych, przy Whitley w Hollywood. Wjechałem na dach, a kiedy drzwi windy się otworzyły, wyszedłem na zewnątrz. To był upalny letni dzień. Axl był gdzieś w narożniku. Opalał się. Pamiętam, że wydał mi się bardzo blady. Niemal przeźroczysty. „To mój przyjaciel, Bill”, powiedział Izzy. Nie wiem dokładnie, jak potoczyły się sprawy w Rapidfire, w każdym razie po rozstaniu z zespołem Bill wrócił na jakiś czas do Indiany, a potem znów przyjechał do Los Angeles. Izzy uprzedził go, że mnie przyprowadzi, toteż kiedy się spotkaliśmy, pewne rzeczy były już jasne. Początki zespołu przypominały w pewnym sensie aranżowane małżeństwo.
Wiem, że to było bardzo dawno temu, ale czy pamiętasz twój pierwszy występ z zespołem A.X.L.? Jeżeli dobrze kojarzę, wystąpiliście w hollywoodzkim The Orphanage? Pamiętam, jak to wyglądało od strony wizualnej. Publiczność była bardzo nieliczna, przyszło może kilka osób. Było późne lato. Nie umiałbym dookreślić miesiąca, ale przypominam sobie, że graliśmy na niewielkiej scenie. Było zaje***iście. To był jeden z pierwszych koncertów, jakie zagrałem w życiu. Wystąpiliśmy w obiekcie, przez który przewijały się uznane zespoły. Świetna rzecz. Grałem na tej samej scenie co kapele, które lubiłem, i to dużo dla mnie znaczyło.
W ciągu niedługiego czasu zespół kilkakrotnie zmienił nazwę. Przez chwilę nazywał się Rose. Jeżeli moje obliczenia są właściwe, Bill mniej więcej w tamtym czasie zmienił się w W. Axla Rose’a. Opowiesz o tym?Były między nami różnice zdań. Posprzeczaliśmy się, po czym każdy poszedł swoją drogą. Później jednak Axl zaproponował, żebyśmy spróbowali ponownie. Skrzyknęliśmy zespół, ale doszliśmy do wniosku, że musimy zmienić nazwę. Ja i Izzy rzucaliśmy propozycje. Spodobała nam się jedna: Rose. Zdecydowaliśmy, że tak się nazwiemy, a Axl się na to zgodził. Zresztą to słowo – Rose – przewijało się gdzieś dokumentach jako jego nazwisko. Po jakimś czasie odkryliśmy, że kapela o nazwie Rose już istnieje, i przechrzciliśmy się na Hollywood Rose.
W czasie, gdy głównym narzędziem promocyjnym były ulotki, Hollywood Rose postanowiło nagrać demówkę składającą się z pięciu piosenek. Mieliście nadzieję, że w ten sposób zaistniejecie na lokalnej scenie. Ciekawi mnie, co skłoniło was do podjęcia takiej decyzji. Zwłaszcza że praktycznie nie mieliście sekcji rytmicznej. No cóż, jeżeli chcesz się wybić, musisz mieć czym się promować. W tamtym okresie wszyscy mieli jakieś demówki. To było niezbędne, jeżeli chciało się grać w takich miejscach jak The Troubadour, The Whisky, Madame Wong’s, Music Machine czy Gazzarri’s. Było więc dla nas jasne, że jeśli chcemy zdobyć popularność, potrzebujemy demówki. Tak się złożyło, że mieszkałem wtedy w domu moich rodziców. Zresztą wszyscy tam mieszkaliśmy, dopóki Izzy nie zmienił adresu. Uprosiłem rodziców, żeby nam pomogli. Szybko się uwinęliśmy, bo piosenki były już właściwie gotowe. Jedyny problem polegał na znalezieniu pałkarza, ale i to poszło raczej gładko. Przeglądaliśmy tygodnik z ogłoszeniami pod tytułem „The Recycler”. W tamtym czasie korzystał z niego każdy, kto chciał skompletować zespół. Znaleźliśmy Johnny’ego [Kreisa]. Zjawił się, opanował piosenki w jeden dzień, a nazajutrz je nagraliśmy.
Czy pamiętasz tamte sesje nagraniowe?Pamiętam atmosferę, jaka na nich panowała. Poszliśmy do studia, podłączyliśmy instrumenty i zwyczajnie zaczęliśmy grać. Oczywiście był z nami inżynier dźwięku. Najpierw nagraliśmy wszystkie partie perkusyjne, co było nie lada wyczynem, zważywszy, że praktycznie nie znaliśmy Johnny’ego. Nie dysponowaliśmy wtedy technologią cyfrową, nie mogliśmy więc wycinać i wklejać. Potem przyszła kolej na Izzy’ego i na mnie. Kiedy spoglądam wstecz, żałuję, że nie postarałem się trochę bardziej. Basisty nie mieliśmy. Co do Axla… nie pamiętam, jak to dokładnie było. Wiem, że zjawił się w studiu, kiedy nasze partie były już gotowe. Zdaje się, że szybko nagrał wszystkie kawałki. Nie potrafię powiedzieć, w jakiej kolejności, ale miał młody, potężny głos i nagranie pięciu piosenek pod rząd nie sprawiło mu większych problemów. O ile dobrze pamiętam, w żadnym z utworów nie ma głosów w tle.
Jedną z moich ulubionych piosenek z „Appetite for Destruction” jest „Anything Goes”. Jesteś współtwórcą tego kawałka. Opowiedz coś o jego powstawaniu.Inspiracją do stworzenie głównego riffu stał się „Rock In A Hard Place” Aerosmith. To nadal jeden z moich ulubionych albumów. Jimmy Crespo odwalił tam kawał naprawdę dobrej roboty. To było bardzo inspirujące. Stworzyłem riff, a potem Izzy dopisał swoje partie. W wersji oryginalnej zwrotka jest szybsza [niż na „Appetite For Destruction”], co oznacza, że [Gunsi] nanieśli poprawki. Refren dobrze znamy.
W każdym razie skomponowałem tę piosenkę z Izzym, a następnie przekazaliśmy taśmę Axlowi. Axl wziął taśmę, dopisał tekst i wrócił. Być może wspólnie zmieniliśmy aranżację. Tak mniej więcej wyglądał proces twórczy.
Kiedy odkryłeś, że „Anything Goes” trafiła na „Appetite”? Nie pamiętam. Kiedy przed „Appetite” ukazało się „Live ?!*@ Like A Suicide”, przekonałem się nie bez zdumienia, że jestem współtwórcą aż dwóch oryginalnych piosenek z tej EP. Słuchając „Reckless Life” i „Move To The City”, zastanawiałem się: „Czyżby [Gunsi] nie pisali żadnych nowych piosenek”? Choć jestem pewien, że o wyborze utworów zdecydowała również wytwórnia. Na EP trafiły także „Mama Kin” i „Nice Boys”. Reasumując, zanim „Appetite” ujrzało światło dzienne, oswoiłem się z myślą, że na płycie mogą się znaleźć jakieś moje piosenki. Nie pamiętam, jak to dokładnie było, ale zanim Gunsi podpisali umowę z wytwórnią, nagrałem z nimi kilka taśm i, zdaje się, wyprodukowałem parę piosenek. Nie wiem, czy użyli ich później do celów promocyjnych.
Musisz pamiętać, że kiedy ukazało się „Appetite For Destruction”, nie było jeszcze Internetu. Nawet gdybym rozpowiadał wszem i wobec, że moja piosenka znalazła się na tej wielkiej płycie, nikt by mi nie uwierzył. Dzisiaj to co innego: wystarczy wrzucić nazwisko do wyszukiwarki i prawda wychodzi na jaw.
Czy mógłbyś powiedzieć, które z piosenek Guns N’ Roses współtworzyłeś? „Anything Goes,” „Reckless Life” i „Move to the City”. A także dwa kawałki z Cleopatry, które jednak nie są utworami Guns N’ Roses – „Rocker” i „Killing Time”. Są też dwie piosenki, o których nie mogę za dużo mówić – „Shadow of Your Love” oraz „Back Off Bitch”. Powiem tylko tyle: te kawałki były w naszych setlistach. Napisaliśmy je razem.
Co ciekawe… Jeżeli sięgniesz po taśmy „Live ?!*@ Like A Suicide”, przekonasz się, że wśród autorów „Move To The City” figurują Stradlin, ja i D.J. Ten ostatni był wtedy naszym kumplem. Potem w gronie współtwórców nagle znaleźli się ludzie, których w czasie, gdy powstawała ta piosenka, nawet nie było w zespole. Jednym słowem, podziało się sporo ciekawych rzeczy… że się tak wyrażę.
Nie byłem pewien, czy możesz rozmawiać na ten temat, ale postanowiłem zapytać tak czy owak, bo trudno oprzeć się wrażeniu, że sprawa współautorstwa była wówczas dosyć zagmatwana.Taak… Nie zrozum mnie źle: jestem wdzięczny Guns N’ Roses, bo zyskałem dzięki nim popularność. Wniosłem swój wkład w historię muzyki. Uwielbiam myśl, że moje nazwisko jest kojarzone z jedną z najwspanialszych płyt w dziejach rocka. Ciągle jednak nie pojmuję, jak to możliwe, że współautorstwo piosenki dookreśla się po fakcie, przypisując je ludziom, których w chwili powstawania utworu nawet nie było w zespole. Piosenka jest piosenką, nawet jeśli nagrywa się ją po raz drugi. Ale powtórzę: jestem naprawdę wdzięczny za to, co przeżyłem [dzięki Guns N’ Roses]. Nie chowam urazy.
Jaki kurs obraliby twoim zdaniem Guns N’ Roses, gdybyś pozostał w zespole?A wiesz, że to całkiem interesujące pytanie? Nie umiem na nie odpowiedzieć. Ujmę to tak: nie sądzę, żebym kiedykolwiek skomponował „Sweet Child O’ Mine”. Tego rodzaju liryczne riffy raczej nie mogłyby wyjść spod moich palców. Ze mną na pokładzie Gunsi graliby ciut ostrzej. Ciążyłem w stronę albumów pokroju „Rock In A Hard Place”. Szedłem w tamtym kierunku i sądzę, że kapele, w których później grywałem, brzmiały tak, jak brzmieliby Hollywood Rose, gdybym z nimi został. Ja i mój kumpel, Jimmy Swan, próbowaliśmy zresztą stworzyć Hollywood Rose 2, ale wypadło to dość niefortunnie.
Co sobie pomyślałeś, kiedy „Appetite” zostało wydane i zaczęło zdobywać popularność?Może trudno w to uwierzyć, ale nie przypominam sobie, żebym jakoś szczególnie się tym ekscytował. Zresztą tak jest do dzisiaj. Kiedy płyta się ukazała, byłem młody i wiodłem dość burzliwe życie. Jednak wytwórnie szybko zaczęły się ze mną kontaktować. Około 1988 roku nagrałem trochę kawałków w Prince’s Studio w Paisley Park, w Minneapolis. To, że wniosłem pewien wkład w „Appetite”, zapewniło mi rozgłos, a zarazem odciągnęło moje myśli od ówczesnych „perypetii” tamtej płyty. Skupiłem się na własnej karierze. Wiedziałem, że zainteresowanie Gunsami może się w każdej chwili skończyć – jak to się przydarzyło wielu innym zespołom – i chciałem korzystać z hossy, póki ona trwała.
Źródło podał
@daub Źródło