Autor Wątek: Zanim powstało Guns N’ Roses. Steve Darrow opowiada  (Przeczytany 1117 razy)

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

Offline naileajordan

  • Garden Of Eden
  • ********
  • Wiadomości: 3518
  • Płeć: Kobieta
  • "So never mind the darkness"
  • Respect: +3614
Zanim powstało Guns N’ Roses. Steve Darrow opowiada
« dnia: Sierpnia 13, 2022, 08:14:42 pm »
+1
Zanim powstało Guns N’ Roses.
Steve Darrow opowiada







Wywiad z 5 sierpnia 2022 roku





Najwcześniejsze wcielenia Guns N’ Roses zwykło się opisywać jako „zawiłą, kazirodczą i zagmatwaną” karuzelę muzyków, którzy pojawiali się i znikali jak w kalejdoskopie.
Kwintetem, który najbardziej zbliżył się do składu znanego z „Appetite For Destruction”, było New Hollywood Rose. Występowali w nim Axl Rose (wokal), Slash (gitara prowadząca), Izzy Stradlin (gitara rytmiczna), Steven Adler (perkusja) i Steve Darrow (gitara basowa). 
Ten ostatni opowiedział niedawno o tym, jak formowanie się Guns N’ Rosess wyglądało od środka.





Zanim zajmiemy się początkami Guns N’ Roses, cofnijmy się jeszcze dalej, do twoich muzycznych początków. Jak zaczęła się twoja przygoda z muzyką?


Pochodziłem z umuzykalnionej rodziny. Odkąd pamiętam, nasz dom żył muzyką. W przeciwieństwie do innych dzieciaków, dla których rock and roll jest rodzajem buntu, wszedłem w ten świat niejako siłą rzeczy. Miłość pogłębiła się, kiedy zacząłem grać na perkusji. Odebrałem wychowanie podobne do tego, które odebrał Slash, choć mieszkałem w pewnej odległości od Hollywood. Mój tata był muzykiem i od lat sześćdziesiątych aż do śmierci, która nastąpiła w 2020 roku, grywał z najróżniejszymi kapelami. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych był także artystą solowym. Mój stryj też zajmował się muzyką. Pod koniec lat sześćdziesiątych grał z moim ojcem w zespole o nazwie The Kaleidoscope. Krótko mówiąc, moja rodzina, podobnie jak rodzina Slasha, siedziała w muzycznym biznesie i odkąd byłem dzieckiem, wokół domu orbitowali narwani muzycy i artyści wszelkiego kalibru. Jeździłem z najbliższymi na koncerty i festiwale, zanim jeszcze nauczyłem się chodzić.     

Co skłoniło cię do porzucenia perkusji na rzecz gitary basowej?

Opanowałem podstawy gitary i gitary basowej, zanim jeszcze zacząłem grać na bębnach, choć nigdy nie kształciłem się w tym kierunku pod okiem nauczyciela. Kiedy byłem dzieckiem, gra na bębnach była dla mnie znacznie prostsza. Potem, gdy grałem już kapelach jako perkusista, pomagałem pisać piosenki i tworzyć riffy. Podobnie jak Duff [McKagan], komponowałem, aranżowałem i grałem na bębnach w zespołach punkowych.     

Pewnego dnia poszedłem na przesłuchanie do kapeli, którą można by określić jako hair metalową. Były wczesne lata osiemdziesiąte, a zespół nazywał się Kerry Doll. Istnieli na rynku od jakiegoś już czasu i często grywali jako headlinerzy w południowokalifornijskich klubach. Brzmieniowo było im blisko do Mötley Crüe z ery „Too Fast For Love”. W owym czasie poszukiwali nowego basisty i pałkarza. Początkowo chciałem dołączyć do nich jako bębniarz, ale okazało się, że już kogoś znaleźli, i był wakat tylko na stanowisku basisty. Postanowiłem, że co mi tam, spróbuję. Wkrótce potem grałem już w kapeli. Nasza gitarzystka była kobietą.

Graliśmy w całkiem zacnych klubach w południowej Kalifornii i byliśmy jak niskobudżetowy W.A.S.P., Alice Cooper czy Kiss. Nasze koncerty otwierali Candy, Poison, Leatherwolf, Lizzy Borden, a pewnego razu nawet Slayer. Nasz wokalista, Kerry, wjeżdżał na scenę w różowej trumnie!

Co do Kerry’ego… Tak się złożyło, że znał Axla i Izzy’ego. Otarł się o nich na jakichś klubowych scenach w Los Angeles i spodobał mu się ich wizerunek. On miał wówczas w muzycznym światku dość ugruntowaną pozycję, podczas gdy Axl i Izzy dopiero dobijali się do drzwi sławy. Kilka razy zdarzyło się, że Kerry szukał supportów na koncerty, na których byliśmy gwiazdami wieczoru. Poleciłem mu Rose czy Hollywood Rose… czy może A.X.L. … już nie pamiętam, jak w tamtym czasie nazywała się kapela Axla i Izzy’ego. W każdym razie parokrotnie proponowaliśmy im, żeby otworzyli nasz koncert. Czasem odmawiali, bo nie mieli jeszcze skompletowanego zespołu, ale raz czy dwa zdarzyło im się nas supportować.

Wciąż pamiętam ostatni koncert, jaki zagrałem z Kerrym jak basista. To było w Madame Wong’s West w Santa Monica. Klub był dwupiętrowy, a na każdym poziomie była scena. Dlatego czasem jednej nocy grało tam po sześć czy osiem zespołów – bardziej znane na górze, mniej popularne na dole. Tamtej nocy w roli supportu wystąpił Poison. Na dolnym piętrze, gdzie scena była mniejsza, grała kapela o nazwie Pyrrhus, czyli pierwsze wcielenie L.A. Guns. Po nich grali Rose, czyli pierwotna wersja Hollywood Rose. Ich basistą był niejaki Andre. Wprost trudno uwierzyć, że tamtej nocy w jednym klubie zaprezentowały się „prawersje” aż trzech zespołów – Guns N’ Roses, Poison i L.A. Guns.

Pamiętam, że krążyłem między piętrami. Fajnie było spędzić trochę czasu z Izzym, Axlem i ich ówczesnymi laskami. Wtedy też po raz pierwszy spotkałem się z Traciim Gunsem. 
Po tym, jak Rose (a więc poprzednicy Hollywood Rose) otworzyli koncert Kerry’ego, Izzy powiedział, że on i Axl chcą, żebym został ich basistą. Rok wcześniej nie zrobiłem na nich wrażenia jako pałkarz, ale kiedy usłyszeli, jak gram na gitarze basowej, zmienili zdanie. Doszedłem do wniosku, że mogę grać w dwóch zespołach jednocześnie. Uwielbiałem koncertować z Kerrym, ale u Izzy’ego, Axla i spółki była lepsza zabawa. Wkrótce potem Kerry Doll znalazł kogoś na moje miejsce i od tamtej pory pracowałem z Izzym i Axlem „na pełny etat”.     

Czy pamiętasz pierwsze spotkanie z Izzym? Z tego, co zrozumiałem, to było w jakimś klubie…

Nie pamiętam, gdzie to było, ale zdaje się, że to faktycznie był klub. Przypominam sobie, że zdarzyło mi się go widywać na ulicach Hollywood, na przystankach autobusowych… W 1982 czy 1983 roku dojrzałem go w tłumie na koncercie Judas Priest w Long Beach Arena. To była, zdaje się, trasa promująca „Screaming For Vengeance”. Pod sceną były tysiące fanów w skórzanych kurtkach, ale Izzy się wyróżniał. Jako jedyny miał kurtkę pomalowaną na różowo i włosy pofarbowane na czarno, jak Nikki Sixx czy Johnny Thunders. Wtedy tego rodzaju wizerunek był na koncertach metalowych dość rzadki. Kilka lat później takich typów było na pęczki.     

Czy słyszałeś o Izzym, zanim spotkałeś go w tamtym klubie? Wiesz coś o jego wczesnych zespołach?

Jego nazwisko obiło mi się o uszy, ale nie wiedziałem, w jakim zespole gra. Czy w ogóle w jakimś gra. Potem, kiedy już znaliśmy się od jakiegoś czasu, dowiedziałem się, że tuż po przeprowadzce do Los Angeles grywał na perkusji w kapelach punkowych i death rockowych. Jedna z nich to The Atoms z Pasadeny, druga nazywała się Voodoo Church. Później przeniósł się do zespołu zwanego Shire, gdzie grał na gitarze rytmicznej albo basowej. To był typowy zespół hard rockowy z początku lat osiemdziesiątych. Trochę na modłę The Scorpions. 

Przyczynkiem do pierwszego poważniejszego kontaktu z Izzym stało się ogłoszenie w „The Recycler”. Opowiesz coś o tym?


W tamtym czasie rozstałem się z zespołem, z którym grałem przez kilka lat, i szukałem dla siebie czegoś nowego. Odczuwałem przesyt muzyką punkową. Słuchałem wówczas Black Sabbath, sporo glam rocka, hard rocka i nowej fali brytyjskiego heavy metalu. Podobały mi się też nowsze zespoły. Byłem fanem pierwszych płyt Hanoi Rocks. Słyszałem również o innych europejskich kapelach, różniących się od tego, co w tamtym czasie proponowało Hollywood – Mötley Crüe, W.A.S.P., Ratt. 

Ci, którzy zamieścili ogłoszenie w „The Recycler”, poszukiwali młodego pałkarza i basisty, który byłby fanem Hanoi, New York Dolls, Aerosmith, Crüe, Duran Duran i Vogue Magazine. Zainteresowani mieli się kontaktować z niejakim Jeffem. Brzmiało to bardzo interesująco… z wyjątkiem Duran Duran, rzecz jasna [śmiech]


Dla niezorientowanych… Czym był ów „The Recycler”?

To był tygodnik, w którym publikowano ogłoszenia. Bardzo przydatna rzecz. Ogłoszenia dotyczyły kupna samochodów, wynajmu mieszkań, opiekunek dla dzieci na godziny, kupna i sprzedaży zwierząt… krótko mówiąc, mydła i powidła. Było tam też sporo muzyki. Początkujący muzycy, jak my, przeglądali „The Recycler” dość regularnie, żeby kupować czy sprzedawać gitary, wzmacniacze… albo szukać kandydatów do zespołu. Mötley Crüe znaleźli tą drogą Micka Marsa. Inni także prowadzili tam połowy, choć dzisiaj nawet pod groźbą tortur nie przyznaliby, że skompletowali zespół dzięki głupiej gazecie.


Jak to się stało, że trafiłeś do Hollywood Rose?

Jak już powiedziałem, wszystko zaczęło się od ogłoszenia w „The Recycler”. Nie miałem wówczas pojęcia, że ów Jeff, z którym się skontaktowałem, był w rzeczywistości tym samym gościem, którego od roku czy dwóch widywałem przypadkiem na ulicy. Właściwie to długo trwało, zanim dogadałem się z Jeffen alias Izzym, bo on nie miał stałego adresu i nie posiadał telefonu. Pod numerem, który podano w ogłoszeniu, odpowiedziała automatyczna sekretarka. Dzwoniący mogli zostawiać wiadomości głosowe, a Izzy odsłuchiwał je, kiedy miał ku temu okazję.
Gdy po kilku próbach do mnie oddzwonił, odbyliśmy krótką rozmowę. Zadał mi mnóstwo pytań, zanim w ogóle wspomniał o osobistym spotkaniu. Pytania były bardzo konkretne, na przykład: „Jak długie są twoje włosy?”, „Jaki mają kolor?”, „Ile ważysz?”, „Ile masz lat?”, „Posiadasz parę czarnych spodni?”, „Jakich zespołów słuchasz?”, „Czy masz samochód?”, „Czy kiedykolwiek słyszałeś o Hanoi Rocks?”, „Czy masz coś przeciwko makijażowi?”. I tak dalej.     

W ciągu kolejnych kilku tygodni gadaliśmy przez telefon jeszcze parę razy. Mieszkałem wówczas w Pasadenie, w domu mojej mamy. Izzy i Axl pomieszkiwali w Hollywood, z różnymi ludźmi. Trochę trwało, zanim nawiązaliśmy nić porozumienia. W końcu jednak umówiliśmy się na spotkanie twarzą w twarz i wymieniliśmy się taśmami. Jako że nie znali mnie od strony muzycznej – i nie wiedzieli zbyt dużo o kapelach, w których grywałem – musieli spotkać się ze mną osobiście, żeby się przekonać, kim właściwie jestem. Czy jestem muzykiem, którego szukali.
Izzy i Axl mieszkali w tamtym czasie w kawalerce na Hollywood Hills. Właściwie to było nie tyle mieszkanie, ile przystosowany do celów mieszkaniowych magazyn na narzędzia. Pożyczyłem samochód od mojej mamy i pojechałem do nich. Kiedy zaparkowałem przed barakiem (czy też magazynem), który służył im za mieszkanie, drzwi były otwarte. Zajrzałem do środka, a wówczas moim oczom ukazał się dziwaczny gość z czarnymi włosami i w różowej kurtce. Ten sam, którego wcześniej widywałem tu i ówdzie [śmiech].
Początkowo byłem tylko z nim. Zaczęliśmy gawędzić, żeby przełamać lody. Po piętnastu czy dwudziestu minutach tylne drzwi otworzyły się i wszedł facet o imieniu Bill.
„To Bill, nasz wokalista”, powiedział Izzy.
A Bill rzucił ugodowym tonem: „Hej, jak tam?”.
Po czym rozsiadł się i po prostu słuchał, jak gadam z Izzym.   
Izzy puścił mi demówki, które nagrali jakiś czas wcześniej w Mystic Studios. Podejrzewam, że były to słynne demówki zespołu Rose, w Chrisem Weberem na gitarze prowadzącej i Johhnym Kreisem na perkusji. Usłyszałem pierwotne wersje „Shadow Of Your Love” i „Reckless Life”. Brzmiały inaczej niż utwory, które znamy. Były szybsze i jakby metalowe. Spodobały mi się, choć spodziewałem się czegoś zupełnie innego. Ale może właśnie z tego powodu byłem pozytywnie zaskoczony.

Spędziliśmy razem jeszcze godzinę czy dwie, po czym wróciłem do domu. Wcześniej jednak ustaliliśmy, że spróbujemy razem pograć i zobaczymy, co z tego wyjdzie. Jako że żaden z nas nie miał porządnego mieszkania, w którym moglibyśmy przyzwoicie pograć, Izzy i Axl postanowili wynająć na godzinę jakąś tanią salę prób.     
Izzy znalazł taką salę w południowym Hollywood. Kosztowała dziesięć dolców za godzinę, co w tamtych czasach było dla nas majątkiem. Na domiar złego ani oni, ani ja nie byliśmy zmotoryzowani. Izzy załadował sprzęt do auta swojej ówczesnej dziewczyny i poprosił ją, żeby go podwiozła. Ja zapakowałem bębny do małej Toyoty mojej mamy i podjechałem po Axla. Przyjechaliśmy do sali prób razem. Samochód był tak niewielki, że Axl musiał trzymać mój zestaw perkusyjny na kolanach. Ostatecznie jednak nie zostałem ich pałkarzem. Od ponad roku grałem na gitarze basowej i Izzy stwierdził, że będę ich nowym basistą. Tak też się stało.   
   
Jacy byli wówczas Izzy i Axl? Mam na myśli wizerunek i brzmienie… Czy były między wami podobieństwa?

Izzy już wyglądał… jak Izzy, ale Axl wciąż pracował nad swoim wizerunkiem. Wyglądał wtedy jak skrzyżowanie chłopaka, który wysiada z autobusu w klipie do „Welcome To The Jungle”, i gościa z tapirowanymi włosami i obcisłymi jeansami, którego znamy z innych nagrań. Zresztą… nawet nie był jeszcze Axlem, tylko Billem. 
Muzycznie… graliśmy szybkiego, prostego rocka. To nie był metal, tylko cięższy brzmieniowo rock. Coś pomiędzy Motörhead a wczesnym Accept. Wokalnie było nam blisko do Nazareth i Aerosmith. Izzy komponował muzykę, a Axl pisał teksty. Utwory, jakie tworzyli, były znacznie prostsze od tych, które później pojawiły się na „Appetite For Destruction”. Odnajdywałem się w tamtej muzyce. Co więcej, Izzy i Axl byli zabawnymi gośćmi, z którymi fajnie spędzało się czas. No i miałem wrażenie, że obrali kurs na sukces.     

Zdarzało ci się grywać ze składem, który później nagrał „Appetite For Destruction” (bez Duffa, rzecz jasna). Jak często graliście w tej konfiguracji i jak bardzo tamto brzmienie odbiegało od tego, co znamy z „Appetite”?

Grałem z tamtym składem, a także z wcześniejszym i późniejszym. Wszystko było wtedy dość zawiłe i zagmatwane. Trudno byłoby stworzyć jakąś przejrzystą oś czasu. W każdym razie już po pierwszych próbach ze Slashem i Adlerem (i ze mną, naturalnie) Axl i Izzy doszli do wniosku, że mają to, czego szukali – nowy, solidny zespół. Izzy wynajął salę w tym samym studiu co wcześniej, ale kiedy tydzień później zjawiliśmy się na próbie, okazało się, że go… nie ma. Nikogo nie uprzedził, że nie przyjdzie. Można powiedzieć, że to był przedsmak późniejszego „Where’s Izzy?”. Podejrzewam, że pokłócił się z Axlem i stwierdził, że nie chce z nim grać. Kiedy kilka tygodni później zapytałem go, co się właściwie stało, odpowiedział: „Axl czasem podchodzi do wszystkiego zbyt poważnie. Mam tego dosyć”.   
Próba odbyła się więc bez Izzy’ego i wszystko poszło gładko. Axl był bardzo zadowolony ze składu i z tego, jak brzmimy. Nigdy wcześniej nie mieliśmy gitarzysty, który byłby dość biegły, żeby zespół brzmiał dobrze nawet bez gitary rytmicznej. Slash i Steven nauczyli się wszystkich numerów, który napisali Izzy i Axl, a Slash zaczął nam pokazywać własne piosenki, riffy, pomysły i tak dalej. Z perspektywy czasu widzę, że większość z tamtych riffów trafiło później czy to na „Appetite”, czy to na solowe płyty Slasha.     

Gdzie odbywały się próby?

Gdzie tylko się dało [śmiech]. Pierwsze próby odbyły się w tanim studiu gdzieś w południowym Hollywood. Po tym, jak dołączył do nas Slash, zaczęliśmy ćwiczyć w studiu o nazwie Programmer, które następnie przemianowano na Fortress. Sądzę, że nadal działa pod tym szyldem. Żaden z nas nie był wówczas przy forsie i piętnaście dolarów za trzy godziny próby to był wielki wydatek. Dlatego Slash wymyślił, że będziemy grywać od północy do trzeciej nad ranem, żeby coś zaoszczędzić. Odtąd chadzaliśmy na próby, kiedy cała reszta świata spała… albo bawiła się w jakich klubach nocnych. Bywaliśmy także w kilku innych studiach w Hollywood, takich jak Shamrock czy Western. Zanim dołączyłem do zespołu, ćwiczyli także w domu Chrisa Webera na Hollywood Hills.   

Jak wspominasz wasz pierwszy koncert pod szyldem Hollywood Rose?

Był zaje***isty. Myślę, że tak bardzo chcieliśmy dobrze wypaść, że zagraliśmy z większą energią niż to było w planach. Dla Slasha i Stevena to był pierwszy koncert w klubie. Wcześniej, z Road Crew i Tidus Sloane, grywali tylko na prywatnych imprezach i w szkole. Ale o tym dowiedziałem się dopiero po latach. Pamiętam, że Steven był kłębkiem nerwów. Przed wyjściem na scenę poszedł trochę pobiegać wokół klubu, żeby rozładować napięcie i pozbyć się nadmiaru energii. Taki już był.   

Co powiesz o Slashu? Jak wówczas wyglądał? Jaki miał sprzęt?

Wyglądał zupełnie inaczej niż teraz. Po pierwsze, można było zobaczyć jego twarz [śmiech]. Nie miał jeszcze tak długich włosów i nie nosił kapelusza. Ba, nie miał nawet Les Paul! Grał na gitarze USA B.C. Rich Warlock, którą nabył, gdy pracował w Fairfax Music Store. Jak na tamte czasy to był całkiem kosztowny instrument. Poza tym miał parę wzmacniaczy Marshalla, ale wymienił je na wzmacniacze firmy Risson. To była nowa marka z Orange County. Jej ambasadorami byli wówczas tacy ludzie jak Mick Mars czy Lita Ford. Jednak Slash nie używał tych wzmacniaczy zbyt długo. Myślę, że najwyżej rok.     

Jak współpracowało ci się na scenie z Axlem, Slashem i Stevenem?

Muszę przyznać, że dawaliśmy czadu. Zwłaszcza ja i Axl. Slash zaczął  się rozluźniać z czasem. Na pierwszych koncertach był raczej małomówny, co w sumie było naturalne. Miałem świetne kontakty ze Stevenem, pewnie dlatego, że sam też długo grałem na bębnach. Dobrze się dogadywaliśmy. Było świetnie.     

Jakie zmiany zaszły w zachowaniu Axla, odkąd Izzy dołączył do [zespołu] London?

Zmiany były znaczne. Stał się jakby bardziej zrównoważony i zmotywowany. Bardzo różnił się od Izzy’ego. Iz potrafił oczarować każdego, z kim rozmawiał, i radził sobie z częścią, nazwijmy to, biznesową. Zauważyłem, że Axl chce zmienić wizerunek i zmodyfikować brzmienie zespołu. Pociągał go nie tyle glam, ile raczej uliczny rock-metal. Nadal słuchał Hanoi Rocks, Crüe i tak dalej, ale wizerunkowo ciążył w stronę Thin Lizzy i Nazareth.   
   
Pierwsza scysja, której byłem świadkiem, miała miejsce w Chinatown, w Los Angeles, przed koncertem w Madame Wong’s East. Dzień wcześniej wszystko poszło gładko, na popołudniowej próbie dźwięku też obyło się bez problemów. Postanowiliśmy, że po próbie, ale jeszcze przed koncertem, zrobimy sobie w Chinatown sesję fotograficzną. Przyjaciel Slasha i Marka Cantera, Jack [Lue], dysponował świetnym aparatem i miał nam porobić zdjęcia. Gdy Slash zjawił się we flanelowej koszuli, Axl się wściekł. Uznał, że flanela jest zbyt oklepana. Wprawdzie chciał odejść od wizerunku glamour, ale flanela to było dla niego za dużo. Slash chciał założyć coś, w czym wyglądałby trochę jak Joe Perry w „Live Bootleg” Aerosmith, ale Axl tego nie kupił. Dlatego obrócił się na pięcie i zniknął gdzieś na zatłoczonych ulicach Chinatown. Nie było go długo, może godzinę albo dwie. Potem wrócił, ale był humorzasty i wyraźnie nie w sosie. Posunął się nawet do stwierdzenia, że „nie tego potrzebuje”, że „zespół nie jest mu potrzebny do szczęścia” i że jeśli Slash – czy którykolwiek z nas – tego nie rozumie, to może równie dobrze wrócić do Indiany, pójść do szkoły i dokonać w życiu czegoś ważnego. Jestem pewien, że w gruncie rzeczy wcale tak nie myślał, co więcej, powrót do Indiany był ostatnią rzeczą, jakiej wtedy pragnął.
Kilka godzin później wszystko było już w porządku. Pogodziliśmy się, wyszliśmy na scenę i wymietliśmy. Niestety, słuchało nas tylko kilka osób: Tracii Guns, moja ówczesna dziewczyna (a obecna żona), Marc [Canter], Jack [Lue] i barmani. Jednym słowem, niewiele osób oglądało tamten triumf.   

Opowiedz nam o klubach, w których zespół zdobywał przysłowiowe ostrogi, i o formule „pay to play” [„płać, by grać”].

Kilka razy graliśmy w Madame Wong’s West i Madame Wong’s East. Dwa razy wystąpiliśmy w Troubadourze. The Troubadour był wówczas czymś na kształt głównej siedziby glam metalu, więc dla początkujących zespołów możliwość grania tam to była wielka sprawa. Pamiętam, że kiedy wystąpiliśmy tam po raz pierwszy, nie wypadliśmy zbyt dobrze. Byliśmy jednak bardzo podekscytowani, a ówczesna dziewczyna Slasha wręczyła wszystkim członkom zespołu po czerwonej róży, a także bilecik z napisem: „Gratulacje, wreszcie się udało!”. To było słodkie.
   
Podczas drugiego występu w Troubadourze w połowie setlisty odłączono nam prąd. Axl niechcący kopnął kieliszek, który leżał na scenie. Szkło się rozprysło. Niby nie stało się nic poważnego, ale ludzie z Troubadoura wpadli w szał i uznali, że Axl zrobił to celowo, żeby zniszczyć ich własność. Dlatego wyłączyli zasilanie i kazali nam zejść ze sceny. Odtąd było słychać jedynie bębny Stevena Adlera. Axl rzucił bramkarzowi jakąś wiązankę, a kiedy ten obrócił się na pięcie i zaczął się zbliżać, dysząc z wściekłości, uciekł bocznymi drzwiami i wybiegł z klubu. Pędził co sił w nogach, sądząc, że bramkarz dorwie go i skopie mu tyłek [śmiech]. Wrócił dopiero wtedy, gdy na scenie prezentował się już inny zespół. Oczywiście zrobił z tego wielką sprawę i zarzekał się, że jego noga już w Troubadourze nie postanie.     

Co się tyczy „pay to play”… No cóż, ta formuła nadal istnieje w klubach Los Angeles (gdzie indziej prawdopodobnie też). Wszystko zaczęło się w latach osiemdziesiątych, kiedy nowe kapele mnożyły się jak grzyby po deszczu, a każda chciała grać w legendarnych klubach Hollywood, takich jak właśnie The Troubadour, Whisky, Rozy, Gazzarri’s… W telegraficznym skrócie chodziło o to, że jeśli grałeś w nowym zespole albo nie miałeś fanów, którzy tłumnie przybyliby do klubu i zapłacili właścicielom za fatygę, kupując drinki w barze, musiałeś sam opłacić sobie koncert. Tak działo się od poniedziałku do piątku. Jeżeli na przykład we wtorkową noc w klubie miały grać cztery kapele, to pierwsze trzy musiały pokryć koszty biletów i zapłacić za dwa drinki. Jeden kosztował od 7,5 do 10 dolców. Przy czym gwiazdy wieczoru zwykle nie płaciły. Co więcej, zdarzało się, że zarabiały jakąś niewielką sumkę. Jeżeli chciałeś zagrać w klubie na przykład we wtorek, to aby odzyskać wpłacone pieniądze – powiedzmy: 300 dolarów – musiałeś ściągnąć co najmniej czterdzieści czy pięćdziesiąt osób, gotowych zapłacić za bilet i kupić po dwa drinki na głowę. Byli tacy, którym się udawało, ale większość zespołów dopłacała do koncertów. I taki jest do dziś. To kwestia podaży i popytu. Wiele kapel dobija się do drzwi klubów, a ponieważ klubów jest mało, to mogą z tego korzystać. To trwa od dekad.       
 
Jak wspominasz noworoczny koncert w Dancing Waters w San Pedro z 1985 roku?

Był bardzo interesujący. I owiany tajemnicą, bo nie zachowały się żadne zdjęcia ani nagrania.
Izzy odszedł z London i postanowił wskrzesić Hollywood Rose, które zawiesiło działalność. Axl grał wtedy w L.A. Guns. Jeden z moich przyjaciół, John, miał kapelę inspirowaną Hanoi Rocks. Mieszkali w San Pedro, cztery czy pięć minut drogi na południe od Hollywood. Dancing Waters był w San Pedro jedynym klubem rockowym i różnym hollywoodzkim kapelom zdarzało się tam grywać. Zespół Johna miał wystąpić w Dancing Waters w Nowy Rok i John zapytał Izzy’ego, czy nie zechciałby dołączyć ze swoją kapelą. Izzy się zgodził, a ponieważ nie miał wówczas żadnego solidnego składu, zadzwonił do mnie. Zorganizowaliśmy kilka szybkich prób, żeby przećwiczyć stare numery, dodać parę nowych i jakoś sklecić setlistę. Slash zgodził się z nami wystąpić, ale potem okazało się, że nie da rady, bo musi zjawić się w Tower Video na [Sunset] Strip, gdzie podówczas pracował. Muszę przyznać, że był w tamtych czasach bardzo rzetelnym pracownikiem [śmiech].     
Jego miejsce zajął Chris Weber. Nie pamiętam, czy rozważaliśmy kandydaturę Stevena Adlera, ale ostatecznie za bębnami zasiadł Rob Gardner, grający wówczas w L.A. Guns. Gardner miał potem grać w pierwszym wcieleniu Guns N’ Roses, tym z Traciim na gitarze prowadzącej.
To były dziwne czasy, bo w trakcie przestoju wszyscy poza mną zaczęli eksperymentować z narkotykami. Izzy mieszkał z młodą striptizerką, która tamtej nocy, podczas naszego koncertu, tańczyła na scenie. To było niezłe. Wiem, że później kilka razy tańczyła dla Guns N’ Roses.
Wówczas po raz pierwszy wybrzmiała na żywo „Don’t Cry”. Piosenka powstała zaledwie kilka dni wcześniej i nikt poza Izzym i Axlem nie był z nią zaznajomiony, dlatego na scenie musieliśmy improwizować. Właściwie nikt – ze mną włącznie – nie spodziewał się, że w samym środku setlisty pojawi się ballada. Jadąc do San Pedro, miałem wypadek samochodowy. Nie sądziłem, że w ogóle zagram. Ale udało się.     

Czy pamiętasz, gdzie byłeś, kiedy „Appetite For Destruction” odniosła wielki sukces? Czy odczuwałeś gorycz, że nie byłeś już wtedy w zespole?

Nie pamiętam, gdzie byłem, ale przypominam sobie, że Gunsi ni stąd, ni zowąd zaczęli pojawiać się w MTV. Właściwie pojawiali się tam częściej niż zespoły, które były popularne od dłuższego czasu. „Sweet Child O’ Mine” była puszczana na okrągło. To wydało mi się dość dziwne. Przez chwilę nawet zastanawiałem się, czy Guns N’ Roses nie staną się zespołem jednego przeboju, jak wiele innych ówczesnych grup. Ogólnie jednak nie byłem zdziwiony, bo słyszałem o Gunsach sporo plotek, poza tym wciąż mieliśmy wielu wspólnych znajomych. Nadal grywali w klubach Hollywood, jak za starych czasów, ale tłumy, które przychodziły ich oglądać, były znacznie większe. Zaczęli otwierać koncerty znanych artystów, takich jak Alice Cooper czy Ted Nugent. 
Właściwie w 1986 roku widziałem koncert Alice’a w Santa Barbara. Guns N’ Roses wystąpili wtedy w roli supportu. To była klęska. Axl spóźnił się prawie godzinę. Na dalszym etapie kariery takie rzeczy uchodziły mu na sucho, ale wówczas było inaczej. To, że w ogóle mogli zagrać z Alice’em, i to w wielkim obiekcie, było dla Gunsów dużym wyróżnieniem. Skończyło się żenująco. Axl nie wyszedł na scenę. Ich roadie, Ronnie (były basista Road Crew), próbował zaśpiewać parę piosenek, Izzy też coś tam zaśpiewał, ale ogólnie wypadło słabo. Zeszli ze sceny po kilku utworach i wielu ludzi myślało, że to koniec Guns N’ Roses. Ale tak się nie stało, ba, odnieśli wielki sukces!         

Co do goryczy… Któż by jej nie odczuwał? Ale niczego nie żałuję. Wciąż lubię chłopaków, z niektórymi nadal utrzymuję kontakt. Gdybym przed laty został w zespole, najprawdopodobniej skończyłoby się na tym, że pewnego dnia sam bym odszedł. Niezbyt dobrze sobie radzę z pewnym typem zawirowań. Nigdy nie zarobiłem ani grosza z tytułu moich związków z Guns N’ Roses. Nadal próbuję utrzymać się z muzyki i ciężko mi idzie. Byłoby super, gdyby pewnego dnia to się zmieniło, gdybym mógł kupić sobie własny dom i nie musiał martwić się płaceniem czynszu. Jednak wielu muzyków miało mniej szczęścia niż ja, więc mówię sobie, że mogło być gorzej.     







@daub – dziękuję za podanie źródła
Źródło


« Ostatnia zmiana: Sierpnia 14, 2022, 12:08:10 pm wysłana przez naileajordan »
"Robiłem to w najlepszej wierze, jak mówił jeden gentleman, który uśmiercił swą żonę, gdyż była z nim nieszczęśliwa."

Offline sunsetstrip

  • Scraped
  • **********
  • Wiadomości: 8664
  • 17000 postów
  • Respect: +4384
Odp: Zanim powstało Guns N’ Roses. Steve Darrow opowiada
« Odpowiedź #1 dnia: Sierpnia 14, 2022, 11:18:31 am »
+1
Cytuj
Pytania były bardzo konkretne, na przykład: „Jak długie są twoje włosy?”, „Jaki mają kolor?”, „Ile ważysz?”, „Ile masz lat?”, „Posiadasz parę czarnych spodni?”, „Jakich zespołów słuchasz?”, „Czy masz samochód?”, „Czy kiedykolwiek słyszałeś o Hanoi Rocks?”, „Czy masz coś przeciwko makijażowi?”

Pytania bardziej jak z Tap Madl
NAJBARDZIEJ KONTROWERSYJNY

"I once bought a homeless woman a slice of pizza who yelled at me she wanted soup."
Axl Rose


 

4 powody, dla których nowy album Guns N' Roses odniósłby wielki sukces

Zaczęty przez naileajordan

Odpowiedzi: 0
Wyświetleń: 2319
Ostatnia wiadomość Sierpnia 02, 2018, 05:51:55 pm
wysłana przez naileajordan