We wrześniu 1986 roku Alan Niven został menedżerem Guns N’ Roses. Pozostał nim do 1991 roku.
Oto jak wspominał tamte czasy w wywiadzie, który niedawno przeprowadził z nim Andrew DiCecco.W 1986 roku zastąpiłeś Vicky Hamilton w roli menedżera Guns N’ Roses. W jaki sposób nawiązaliście kontakt?Właściwie to zastąpiłem Stiefela i Phillipsa. Vicky wyleciała wcześniej.
Gunsi pojawili się w moim polu widzenia, kiedy [Tom] Zutaut zaproponował mi funkcję ich menedżera. Nie byłem zainteresowany. Niewiele wcześniej wywalczyłem nowy kontrakt dla moich ówczesnych podopiecznych, Great White, i zamierzałem skupić się wyłącznie na nich. Nie chciałem, żeby coś mnie rozpraszało. Po jakimś czasie Zutaut ponowił swoją prośbę. A ponieważ zdążyłem już dowiedzieć się o Gunsach tego i owego, ponownie odprawiłem go z kwitkiem. Wiedziałem, że [Gunsi] to tykająca bomba zegarowa.
Za trzecim razem Zutaut poprosił, żebym chociaż udawał ich menedżera. Rosenblatt [ówczesny szef wytwórni Geffena] nie zgadzał się, żeby nagrywali, dopóki nie znajdą sobie menedżera. Tom był wówczas moim przyjacielem. Moja pierwsza żona pracowała w jego biurze. Odpowiedziałem, że nie mam najmniejszego zamiaru pakować się w to bagno, ale dobrze, spotkam się z Gunsami i zobaczymy, co z tego wyniknie.
Jakie wrażenie wywarli na tobie Gunsi?Byli totalnie popie***oleni. Z drugiej strony, nie byli wyrachowanymi kandydatami na gwiazdy, mającymi więcej ambicji niż talentu – a od takich roiło się wtedy w Los Angeles. Znasz ten typ: nagrywają demówkę, nie podpisują kontraktu, co trzy miesiące robią przetasowania personalne… Zespół to coś, co powstaje, kiedy razem pokonuje się przeciwności. Kiedy pozwala się chemii działać. Kiedy próbuje się nawet najdziwniejszych rozwiązań. Na zasadzie: my przeciwko wszystkim. Mötley tacy byli. Great White tacy byli. Gunsi tacy byli. Jak powiedziałem: my przeciwko wszystkim. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.
Jak wspominasz pracę nad „Live ?!*@ Suicide”. Zdaje się, że materiał był nagrywany w Pasha Music House?Kiedy się pojawiłem, trwało już miksowanie. Hans Peter Huber okazał się na tyle uprzejmy, że powierzył to zadanie mnie. Lubiłem Hansa, ale jego szef był aroganckim dupkiem, a jego nieuprzejmość dała mi pretekst ku temu, aby uwolnić Gunsów od Pashy. Nie sądziłem, żeby to było dla nich dobre rozwiązanie, a historia pokazała, że miałem rację. Clink to był właściwy wybór.
Jaką rolę odegrałeś w negocjacjach [Guns N’ Roses] z wytwórnią Geffena?Kiedy Tom do mnie przyszedł, Gunsi podpisali już umowę z Geffenem. Nie miałem więc nic wspólnego z ich pierwszym kontraktem. Niemniej jednak, udało mi się wznowić negocjacje. Chciałem wywalczyć dla Gunsów lepsze warunki. Nie mam pojęcia, jak to się skończyło, bo Axl i [Doug] Goldstein pozbyli się mnie, zanim pertraktacje zdążyły się rozpocząć na dobre.
Zajmijmy się nagrywaniem „Appetite For Destruction”. Co takiego miał w sobie Mike Clink, że udało mu się uchwycić prawdziwego ducha zespołu?Clink miał cierpliwość Hioba. I niewybujałe ego. Potrafił skupić się wyłącznie na tym, co miało znaleźć się na taśmach – a to nie było łatwe. No i był naprawdę fantastycznym fachowcem. Gitary to zdecydowanie była jego działka. Instynktownie wiedział, że aby w nagrywaniu osiągnąć doskonałość, trzeba właściwie osądzić, które niedoskonałości zachować. [Steve] Thompson i [Michael] Barbiero to rozumieli.
Zapewne byłeś w pobliżu, kiedy uwieczniano na taśmach najbardziej kultowe riffy. Jak wspominasz Slasha pracującego nad „Appetite”?Nie było mnie w pobliżu. Miałem Clinka. Ale załatwiłem wszystko tak, żeby Gunsi mogli zrobić to, co do nich należało.
Czy twoja obecność znacząco wpłynęła na ostateczny kształt któregokolwiek z utworów z „Appetite”?Takim utworem jest „Jungle”. Kiedy Zutaut dał mi demówki, powiedziałem, że [„Welcome To The Jungle”] to najsłabszy kawałek i że w związku z tekstem wymaga szczególnej uwagi. Zaaprobowałem pracę Clinka. Zaaprobowałem [inżynierów] Thompsona i Barbiero. Pozbyłem się [Spencera] Proffera. „Wygładziłem” tę piosenkę, żeby lepiej brzmiała w radiu. Z czasem okazało się, że podjąłem właściwe decyzje.
Czy są takie piosenki, których nie zamieściłbyś na tej płycie? A może takie, które się na niej nie znalazły, choć twoim zdaniem powinny?Nie. O „Use Your Illusion” nie powiedziałbym tego samego…
Jak wspominasz początek prac nad „Use Your Illusion”? Na tamtych płytach zespół dość drastycznie odszedł od własnych korzeni… Największa różnica [w porównaniu z pracami nad „Appetite”] polegała na tym, że mieliśmy problemy ze Stevie’em. Nie potrafił dostosować się do kursu, jaki obrał Axl, a Slash skarżył się, że nie jest w stanie zapamiętać swoich partii. Zaczęły uwidaczniać się pierwsze rysy. Pojawiły się piosenki Eltona Rose’a, a Izzy był niepokojąco spychany na margines. Gunsi nie mieszkali już razem. Mieli luksusowe domy, poślubiali dziewczyny, które powinny były pozostać jedynie dziewczynami.
Hell House popadł w zapomnienie i rozpoczął się powolny rozkład.
Wydanie dwóch oddzielnych płyt było moim pomysłem. Obawiałem się, że podwójna płyta, której domagał się Axl, kosztująca dwa razy więcej, nie zostanie odebrana tak dobrze jak pojedynczy album z najlepszymi piosenkami. Z drugiej strony, czy można było sprostać oczekiwaniom, jakie pojawiły się po „Appetite For Destruction”?
Podczas lunchu w Le Dome Rosenblatt zapytał, jak widzę sprzedaż „Use Your Illusion”. Odparłem, że jeśli wypuścimy dwa albumy, to każdy z nich zarobi cztery miliony dolarów, wyrównując tym samym wynik „Appetite”, która przyniosła zysk w wysokości ośmiu milionów. Zapisałem te szacunki na serwetce, którą Rosenblatt schował do kieszeni. Pierwsze dane ze sprzedaży pokazały, że miałem rację.
Nietrudno było przekonać Eddie’ego, że dwie płyty przyniosą dalece większe zyski niż jedna podwójna. To było lepsze rozwiązanie i dla zespołu, i dla wytwórni. Pomysł okazał się świetny. Nikt wcześniej nie zrobił czegoś takiego… choć „Electric Ladyland” można było swego czasu kupować w Wielkiej Brytanii jako dwie osobne płyty.
Najśmieszniejsze było to, że Axl zapłacił [Markowi] Kostabiemu 75 000 dolarów za grafikę na okładkę, nie pytając mnie wcześniej o zdanie. Nie wiedział, że tamte obrazy były powszechnie dostępne i że nie musieliśmy płacić Kostabiemu ani grosza za ich użycie. Ale spójrz tylko, jak oszukała go Yoda, Sharon Maynard… Kolejnych 75 000 za „egzorcyzm”… Inni wykorzystywali słabość Axla.
Moje ulubione utwory z tych płyt? Przede wszystkim „Dust N’ Bones”. Poza tym „Civil War”… zawsze uważałem, że ten utwór pokazuje, jak bardzo Axl rozwinął się jako tekściarz. „14 Years”. Trzy utwory z czasów „Appetite” – „Don’t Cry”, „You Could Be Mine” i „November Rain.” I jeszcze „Double Talkin’ Jive”. „Dead Horse”. „Knockin’ On Heavens Door”.
Zawsze mnie ciekawiło, co poza materiałem z ery „Appetite” Steven Adler zagrał na demówkach do „Use Your Illusion”. Stevie niczego nie potrafił zagrać dwa razy tak samo. Czekaliśmy naprawdę bardzo długo. Gdyby był w stanie grać, naszym jedynym problemem byłoby utrzymanie go przy życiu.
Czy mając na względzie skłonności Gunsów do ekscesów, obawiałeś się, że „Appetite” może nie ujrzeć światła dziennego?Właśnie w owym czasie zostałem ojcem. Mieliśmy u Geffena dług w wysokości 365 000 dolarów. Do tego dochodziły wydatki na klipy i trasy koncertowe. Obawiałem się, że nigdy nie ujrzę ani grosza. Zacząłem cierpieć na bezsenność. Zabawa się skończyła i pozostały tylko stres, troski i presja. Zastanawiałem się, czy [zaczynając współpracę z Guns N’ Roses,] nie popełniłem największego błędu w karierze. I w pewnym sensie tak właśnie było.
Jak w studiu udawało ci się utrzymywać w ryzach tak silne i różnorodne osobowości?Po prostu pozwalałem, żeby producent robił, co do niego należy.
Twierdzisz, że Duff i Slash nie piszą świetnych piosenek. Czy mógłbyś rozwinąć ten wątek?Spójrz na to, co stworzyli po „Appetite For Destruction”. Slash cudownie gra, jest niebywale empatycznym gitarzystą z wielkim wyczuciem… ale nie potrafi pisać piosenek. Piosenka to, w ostatecznym rozrachunku, pewna treść. Warstwa tekstowa. Bez niej jest tylko muzycznym podkładem. Piosenka musi o czymś mówić.
Co do Duffa… Nie jest bynajmniej tak błyskotliwy, za jakiego się uważa.
Czy mimo panującej w zespole chemii, można powiedzieć, że Guns N’ Roses niczego nie osiągnęliby bez Izzy’ego Stradlina?Jeżeli o mnie chodzi, to Guns N’ Roses są zespołem Izzy’ego. Izzy to uosobienie rock and rolla. Poza tym jako jedyny zawsze był gotów zjawić się na konferencjach, dyskutować… Axl izolował się, a Slash i Duff wiecznie byli pod wpływem.
Jak dzisiaj, po 35 latach, oceniasz „Appetite For Destruction”?Wciąż wymiata. Aczkolwiek jest wiele innych wielkich płyt, które jednak nie rozeszły się w takim nakładzie. Czy [Gunsi] osiągnęliby równie wielki sukces, gdyby ich pierwsze cztery teledyski nie były takie zaje***iste? Albo gdyby przed Stanami nie zdobyli popularności w Wielkiej Brytanii? W ich przypadku wszystko zagrało, wszystko zostało świetnie dopracowane… no i żaden z nas nie spodziewał się, że tak to się potoczy. I jeżeli ktokolwiek twierdzi, że było inaczej, to jest kłamcą.
Jak Axl reagował na twoje opinie i sugestie? Jak układały się wasze relacje?Pierwszym afrontem z jego strony było to, że we wkładce do albumu najpierw podziękował swoim piep***nym psom, a dopiero później mnie. Nie raczył zjawić się na kolacji z [Peterem] Paterno i resztą zespołu, na której miano mi zaproponować przedłużenie umowy na kolejne trzy lata. Wtedy zrozumiałem, że zbliża się mój koniec. Zaproponowano mi podniesienie prowizji o dwadzieścia procent, ale odmówiłem. Nie chciałem, żeby moja firma zarabiała więcej niż jakiś członek zespołu, mimo że musiałem przecież opłacać biura i personel. Axl podziękował mi tylko raz – ze sceny z Hammersmith Odeon, ale nawet wówczas chodziło bardziej o niego niż o mnie. Na zasadzie: zobacz, jaki jestem łaskawy. Nie był wtedy miłym człowiekiem. Być może później się zmienił. Dla mnie Axl jest trochę jak Tonya Harding rock and rolla – potrafi wzbić się na wyżyny, ale słynie bardziej z innych powodów.
Byłem tam dla niego. Wyprowadziłem go z ulic Hollywood na Wembley. A on odpłacił mi, dając wiarę kłamstwom Goldsteina. Bo tak zdecydował.
Jakie były owe kłamstwa Goldsteina?[Goldstein] naopowiadał [Axlowi] bzdur, żeby nas ze sobą poróżnić.
Kiedyś podczas rozmowy telefonicznej Axl zapytał mnie, dlaczego ma problemy z nakłanianiem ludzi do robienia tego, czego chce. Odparłem, że jest uszczypliwy, trudny w obyciu i że jego napady złości mogą odstraszać. Kilka dni później, gdy byłem w Meadowlands, zadzwonił z informacją, że nie może już ze mną pracować. Poprosiłem, żebyśmy po moim powrocie do Los Angeles poszli razem na kolację i wszystko sobie wyjaśnili. Zgodził się, po czym już się nie odezwał.
Kilka tygodni wcześniej zorganizowałem mu w Le Dome przyjęcie urodzinowe. Przesłałem mu białą gitarę Ovation. Nie raczył się zjawić. Zutaut pojawił się z Goldsteinem. Zanim zajął miejsce, pochylił się nade mną i szepnął mi do ucha: „Goldstein nie jest ci życzliwy”. Kilka dni później Axl oświadczył, że nie wystąpi na Rock In Rio, jeżeli i ja tam będę. Zbagatelizowałem to. Podpisałem kontrakt z pięcioma odrębnymi osobami, które były znane jako Guns N’ Roses. Nie zawarłem umowy wyłącznie po to, żeby spełniać zachcianki Axla. Ponosiłem odpowiedzialność za cały zespół.
Goldstein to kłamca, matacz, mąciciel. Barry Fey opisał go kiedyś jako przepłacanego ochroniarza. Pracował jako ochroniarz, kiedy dałem mu szansę jako tour managerowi. Wykorzystał ją, żeby pobłażać Axlowi, zaskarbić sobie jego względy. Piep***yć pozostałych. Przyczynił się do rozpadu tego, co pomagałem tworzyć. Stał za tym, że Axl przywłaszczył sobie prawa do nazwy. Axl do dziś bierze pięćdziesiąt procent zysków (a Izzy jest poza zespołem). [Powodują nim] ego i chciwość.
„Chinese Democracy” do dzisiaj budzi kontrowersje. Nie jesteś w żaden sposób związany z tą płytą, czy jednak mógłbyś powiedzieć, co o niej myślisz?Od 1991 roku w Guns N’ Roses trwa twórcza niemoc. To już ponad trzydzieści lat. Zespół niczego nie osiągnął pod rządami Goldsteina. „Chinese Democracy” nie jest ciekawą płytą. To nawet nie jest płyta Guns N’ Roses. Być może gdyby ukazała się jako solowa płyta Rose’a, byłaby bardziej godna uwagi. Choć z drugiej strony, jest zbyt toporna, przekombinowana. Im dłużej nad czymś pracujesz, tym mniej jest w tym życia.
Gdyby to ode mnie zależało, „Chinese” nigdy by się nie ukazała. Zasugerowałbym, żeby [Gunsi] wykonywali najlepsze piosenki na koncertach, ale żeby płyta jako taka na zawsze pozostała jedną z największych tajemnic w dziejach rock and rolla.
Co więcej, te piosenki brzmią lepiej, gdy Slash je wykonuje.
Wydanie „Chinese Democracy” z pobudek finansowych było złą decyzją.
Gdybyś mógł cofnąć czas, co w związku z Guns N’ Roses zrobiłbyś inaczej?We wrześniu 1986 roku nie podpisałbym z nimi umowy.
Źródło