Przed swoim trzecim koncertem w Cordobie, w Kolumbii, Slash udzielił wywiadu Diegowi Tabachnikowi z VOS. Mówił w nim o muzyce w erze cyfrowej, o swoich ulubionych riffach, a także o wielu innych sprawach. Od 10 lat grasz z Konspiratorami w tym samym składzie. Czy to dla ciebie optymalny zespół? To, że długo gram z tymi samymi muzykami, z pewnością jest wygodne. Ale też czułem się z nimi komfortowo od początku. Chemia lubi pojawiać się od razu, u nas pojawiła się, kiedy pierwszy raz graliśmy razem. Myślę, że to jeden z powodów, dla których tak długo jesteśmy razem.
Zdobyłeś światową sławę w erze analogów. Co sądzisz o muzyce w erze cyfrowej? Kiedy zaczynałem, świat muzyczny był znacznie bardziej zrozumiały niż dzisiaj. Tym niemniej, zmiany są nieuchronne. Nie można się na nie zżymać, przeciwnie: trzeba próbować się dostosować. To, jak świat muzyczny wygląda dzisiaj, ma pewne plusy i bardzo wiele minusów, ale trudno mi ocenić, czy za moich czasów było lepiej.
Kiedyś powiedziałeś, że to twój ojciec wprowadził cię w świat rocka, zapoznając z wielkimi riffami. Jakiego rodzaju muzyki słuchają dzisiaj twoje dzieci? Moje dzieci zawsze miały styczność z muzyką, której ja sam słucham, w tym z moimi kawałkami, które nie weszły jeszcze w fazę produkcji. Mogę więc powiedzieć, że dorastały przy dźwiękach rock and rolla, heavy metalu, bluesa i innej interesującej mnie muzyki. Zawsze też puszczałem im moje demówki.
Czy temu, co z angielska zwykło określać się jako „guitar hero”, grozi wyginięcie? W ciągu ostatnich dwóch dekad nie pojawił się na scenie żaden nowy Slash. Nigdy nie uważałem się za herosa gitary. To inni byli na tyle łaskawi, żeby przypiąć mi tę etykietkę. Dzisiaj w radiu nie słyszy się zbyt wiele muzyki gitarowej, dlatego trudno się dziwić, że nie ma też gitarowych herosów.
Czy w przyszłości to się zmieni? Zobaczymy, jak będzie. Wypływa sporo nowych zespołów. Zobaczymy, czy zmienią scenę. Głodni sukcesu młodzi ludzie tworzą kapele i pną się na szczyt. To może się okazać bardzo interesujące. Myślę, że ważne jest nie tylko to, żeby „być rockandrollowym”, trzeba również być oryginalnym, innym niż wszyscy. Być może właśnie z tego powodu ostatnimi czasy nie pojawiło się nic interesującego, nic, co byłoby naprawdę nowe, ekscytujące, odmienne.
Twoja muzyka jest dzisiaj zaliczana do kanonu klasyki. Jak się z tym czujesz? Nie zastanawiam się nad tym. Robię to, co lubię, i gram to, czego sam chciałbym słuchać. Nigdy nie starałem się wpisać w aktualne kanony czy tendencje. Nigdy nie śledziłem, co dzieje się w muzyce pop. Tak samo było z Guns N’ Roses. Nigdy nie próbowaliśmy grać tego co inni [śmiech]. Nie zawracam sobie głowy tym, jak dopasować się do tych czy innych etykietek.
Przyznam, że kiedy jako dwunastolatek po raz pierwszy usłyszałem intro do „Sweet Child O’ Mine”, przeżyłem wstrząs. A czy ty masz jakiś ulubiony riff? Nie potrafiłbym wybrać spośród moich riffów. To absolutnie niemożliwe. Natomiast co się tyczy innych… jest ich mnóstwo! Pamiętam, że kiedy byłem mały, wielkie wrażenie wywarł na mnie „Gimme Shelter” Rolling Stonesów. Podobnie „Whole Lotta Love” Led Zeppelin, „Foxy Lady” i „Purple Haze” Hendrixa. Na przestrzeni lat słyszałem wiele niewiarygodnych riffów. „Back in the Saddle” i „Walk This Way” Aeosmith, „Sabbath Bloody Sabbath” Black Sabbath… zawsze uwielbiałem tamten krótki środkowy fragment. Kilka lat temu usłyszałem rewelacyjny riff Jacka White’a… choć nie przypominam sobie tytułu piosenki. O riffach mógłbym rozmawiać całymi dniami!
Jak wygląda praca nad riffami? Improwizujesz, zapamiętujesz melodię, a potem przekładasz ją na pracę palców? Tu nie ma reguł. Riffy rodzą się w różnych miejscach i w różnych formach. Czasem plątają mi się w głowie, czasem przychodzą, kiedy gram na gitarze… to zdarza się nawet wtedy, gdy wykonuję solówki na koncertach. Pamiętam, że kiedyś byłem w Hiszpanii, byłem chory, siedziałem w samochodzie, bo miałem się z kimś spotkać, a w pobliżu właśnie odbywał się festiwal muzyki ulicznej. Jakaś orkiestra głośno grała hiszpańskie rytmy… i właśnie wtedy powstał riff do „Halo” (z „Apocalyptic Love”).
Wprawdzie poproszono mnie, żebym nie pytał o Guns N’ Roses, ale jedno muszę wiedzieć. Czy są szanse na to, że usłyszymy nowy album? Wszyscy chcemy nagrać nową płytę. To nie ulega wątpliwości. Ale od chęci do konkretów jest daleka droga… Nie sądzę, żeby to rzeczywiście się stało. Zobaczymy, jak będzie.
Czy kiedykolwiek kusiło cię, żeby ściąć włosy? Czasami taka myśl przechodzi mi przez głowę [śmiech]. Zwłaszcza latem! Nigdy jednak nie myślałem o tym poważnie.
Na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy Guns N’ Roses byli u szczytu sławy, Michael Jackson zaprosił Slasha do współpracy przy płycie „Dangerous”. Slash zagrał intro do „Black and White” i słynną solówkę w „Give in to me”. Pojawił się też na kilku koncertach Króla popu. Po wyemitowaniu dokumentu „Leaving Neverland”, w marcu 2019, znowu zaczęło się mówić o oskarżeniach o pedofilię. Widziałeś ten dokument? Czy wstrząsnęły tobą wysuwane pod adresem Michaela oskarżenia? Nie widziałem go i nie mam o nim zdania.
Nie chcesz go zobaczyć? Nie wydaje mi się, żebym widział jakikolwiek film o Michaelu Jacksonie… Nawet „This is it”. Obecnie jestem w trasie i nie mam czasu na filmy.
Wiesz jednak, że oskarżenia pochodzą od kogoś, kto dobrze znał Michaela? Pamiętam, jak to się zaczęło, a teraz podobno w grę wchodzą te same źródła. Nie znam tej sprawy bliżej i nie mam na jej temat zdania.
Kolejnym filmem, o który chciałbym zapytać, jest „The Dirt” o Mötley Crüe. Podoba ci się? Czy chciałbyś, żeby nakręcono podobny dokument o tobie? Podoba mi się ten film. Myślę, że jest dobrze zrobiony i wiarygodny, bo pamiętam te czasy i [oglądając film,] jestem w stanie znowu się w nie wczuć. Mnie samego nie nęci perspektywa nakręcenia filmu, w którym aktorzy wcieliliby się w role rzeczywistych postaci. To byłoby wielkie wyzwanie. Sądzę, że aktorzy grający członków Mötley wypadli wspaniale i zapewne musieli włożyć w to mnóstwo pracy. Nie wydaje mi się jednak, żeby komuś udało się to powtórzyć z Guns N’ Roses.
Źródło