Richard Fortus udzielił wywiadu „Headliner Magazine”. Opowiedział w nim, jak to się stało, że został fanem Guns N’ Roses, dlaczego dzisiaj tak ważne jest koncertowanie, i o wielu innych rzeczach. Zachęcam do lektury. Udzielić odpowiedzi na pytanie: „Jakiego rodzaju gitarzystą jest Richard Fortus?” to nie lada wyczyn.
Obecnie Richard koncertuje z Axlem i Slashem, ale do Guns N’ Roses dołączył już w 2001 roku.
Lista artystów, z którymi współpracował, jest bardzo długa – Rihanna, Enrique Iglesias, Thin Lizzy, Fiona Apple, BT, Crystal Method…
Był członkiem The Psychedelic Furs, a całkiem niedawno grywał także w The Dead Daisies.
Czy to prawda, że lekcje muzyki zacząłeś pobierać jeszcze jako dziecko?Owszem. W wieku mniej więcej czterech lat zacząłem uczyć się gry na skrzypcach metodą Suzuki. Potem grywałem na perkusji, żeby zaspokoić apetyt na rock and rolla, ale przygoda ze skrzypcami trwała nadal – przez całą karierę szkolną.
Czy wywodzisz się z rodziny muzyków? Moja matka śpiewała i grała na fortepianie. Mój ojciec nie miał nic wspólnego z muzyką. Pracował w księgowości. Miał jednak udziały w firmie St. Louis Music, produkującej gitary Alvarez i Electra, a także wzmacniacze Crate. Dlatego dorastałem w tym świecie i od wczesnego dzieciństwa miałem do czynienia z muzyką i muzykami.
Czy w młodości miałeś ulubiony zespół?Kiedy miałem mniej więcej osiem lat, lubiłem KISS. Jak każdy dzieciak. Potem przyszła pora na Aerosmith i Queen, być może najpotężniejsze zespoły owych czasów. Nieco później, jako jedenasto-, dwunastolatek, zacząłem słuchać muzyki w stylu wczesnego Genesis. Pociągali mnie Yes, King Crimson, Jethro Tull… tego typu kapele. I oczywiście David Bowie.
W kolejnych latach przerzuciłem się na jazz-fusion, który w tamtym czasie zdobywał popularność. „Wired” i „Blow by blow” Jeffa Becka to było coś! Dzięki Jeffowi zafascynowały mnie Mahavishnu Orchestra, Chick Corea i ich „Return To Forever”, i The Dregs.
Takie mniej więcej były moje fascynacje, kiedy zaczynałem grać na gitarze. Miałem obsesję na punkcie takich postaci jak Robert Fripp, Jeff Beck, Steve Howe, wczesny Santana i Peter Frampton.
Czy inspirowałeś się nimi, grając w twojej pierwszej kapeli? Zespół nazywał się The Eyes. Założyliśmy go około 1982 roku. Z początku ja, nasz basista i bębniarz graliśmy własne wersje utworów artystów, których przed chwilą wymieniłem. Potem, jak czternasto- czy piętnastolatek, usłyszałem The Clash… i wszystko radykalnie się zmieniło. Zaangażowaliśmy wokalistę i zaczęliśmy pisać piosenki. Graliśmy także covery utworów The Police, U2, Psychedelic Furs, The Damned…
Można to chyba uznać za znak – przecież w przyszłości miałeś się związać właśnie z Psychedelic Furs! To ciekawa historia. Mój ówczesny zespół [Pale Divine] podpisał kontrakt z Atlantic Records. Pojechaliśmy w trasę z The Furs… o co usilnie zabiegałem. Słałem listy do ich gitarzysty, Johna Ashtona, tłumacząc, że właśnie podpisaliśmy umowę… i że byłem ich zagorzałym fanem. W końcu się udało: zostaliśmy ich supportem na trasę World Outside po Ameryce Północnej.
Tak się jakoś złożyło, że wychodziłem z nimi na scenę, żeby grać na skrzypcach i gitarze. Gdy trasa dobiegła końca, wokalista Furs, Richard Butler, zapytał, czy nie przyjechałbym do Nowego Jorku i nie pomógł mu w pracy nad płytą solową. W ciągu tygodnia miałem pracować z Richardem, a w weekendy wracać do St. Louis i grać z Pale Divine. Ostatecznie jednak przeniosłem się Nowego Jorku na dobre. Płyta Richarda Butlera zmieniła się w… kapelę Love Spit Love, bo Richard uznał, że współpracowało nam się tak dobrze, że mówienie o płycie solowej byłoby nie fair.
W Nowym Jorku pewnie łatwiej było o sesje?O tak! Dzięki Fursom wpadłem w oko innym artystom i producentom. Szczęście mi dopisało i właściwie od razu zacząłem regularnie pracować w studiu.
Gdyby trzeba było wskazać trzech artystów, których oczekiwania co do gitarzysty diametralnie się różnią, trudno byłoby o lepszą triadę niż Furs – Guns N’ Roses – BT… I Rihanna!
[śmiech] Grałem wszystko: country, blues, funk, hip-hop… ilekroć potrzebowano gitarzysty, byłem na posterunku.
W waszym środowisku często przyczepia się ludziom etykietkę. Jak to się dzieje, że nie zostałeś zaszufladkowany jako gitarzysta?Kiedy kontaktowano się ze mną w sprawie sesji, producenci zwykle mawiali: „Po prostu graj po swojemu”. Zastanawiałem się, skąd dany producent mnie zna i co według niego oznacza „po swojemu”. Tylko w ten sposób mogłem sprostać jego oczekiwaniom. Tak naprawdę jednak uwielbiam każdy rodzaj muzyki. Trudno mnie zaszufladkować, bo czerpię z bardzo wielu źródeł. Pod tym względem dopisało mi szczęście.
Jak to się stało, że trafiłeś do Guns N' Roses?Zaprosili mnie na przesłuchanie, a ponieważ wybierałem się akurat do Los Angeles, żeby pracować nad pewną płytą, upiekłem dwie pieczenie na jednym ogniu. Przesłali mi piosenki, byliśmy w kontakcie, ale ostatecznie nie udało mi się z nimi spotkać. Na sesji, dla której tam pojechałem, byli także Tommy Stinson i Josh Freese, którzy grali wówczas w Guns N’ Roses. Powiedzieli: „Ach, to ty jesteś tym facetem z Nowego Jorku!”.
Okazało się, że Axl Rose znalazł w międzyczasie Bucketheada i odwołał pozostałe przesłuchania. Mimo to ja i Tommy zostaliśmy dobrymi kumplami.
Kilka lat później byłem w trasie w Europie, z Enrique Iglesiasem. Pewnego dnia Tommy zadzwonił do mnie i rzucił: „Nie przyszedłbyś na przesłuchanie do Guns N’ Roses? Potrzebujemy kogoś”. Miałem akurat dwa dni przerwy, więc po trzech koncertach w Royal Albert Hall wsiadłem do samolotu i poleciałem prosto do Los Angeles. Zjawiłem się na przesłuchaniu, potem przez całą noc siedziałem z Axlem w jego samochodzie, słuchając ich nowej muzyki, a następnie wróciłem do Irlandii i dokończyłem trasę z Enrique. Zaraz potem zaczęły się próby z Gunsami.
Jak pracuje ci się ze Slashem?Slash, Duff i ja mamy podobne muzyczne korzenie. Ukształtowała nas zbliżona muzyka. Świetnie się dogadujemy. Co zabawne, jako dzieciak nie przepadałem z Guns N’ Roses, bo wrzucałem ich do jednego worka z innymi grupami hair metalowymi. Wiedziałem, że są bardziej autentyczni niż na przykład Poison, ale jakoś mnie nie pociągali. Dopiero kiedy wszedłem do zespołu, dotarło do mnie, jak wiele rzeczy nas łączy.
Jakiej rady udzieliłbyś młodym ludziom, którzy marzą o muzycznej karierze?
Trzymajcie się od świata muzyki z daleka!
[śmiech] Miałem szczęście, że byłem muzykiem sesyjnym w czasach, gdy to się jeszcze opłacało. Kiedy zaczynałem karierę, zarabiało się głównie na płytach, a koncerty miały je tylko lansować. Teraz jest odwrotnie. Głównym źródłem dochody są koncerty i merchandising. Jednym słowem, wszystko się obraca wokół tras koncertowych.
Mam dwie córki. Jedna ma piętnaście lat i gra w zespole. Piszą piosenki, nagrywają i koncertują. Ja i moja żona powtarzamy, że muzyka to wspaniałe ujście dla kreatywności, bez względu na to, czy na tym zarabiasz, czy też nie. Zdaję sobie jednak sprawę, że nie wszyscy mają wybór. Niektórzy grają, bo brakuje im alternatywy. Jako nastolatek zarywałem noce, słuchając, analizując i spisując riffy. Jeżeli ktoś poważnie myśli o muzycznej karierze, powinien zapoznać się z takimi narzędziami jak na przykład Pro Tools. Powinien nie tylko grać czy śpiewać, ale też zajmować się inżynierią dźwięku. I tworzyć jak najwięcej muzyki.
Źródło