Rob Gardner opowiada o początkach Guns N’ Roses – wywiad 18 sierpnia 2021 roku Z Robem Gardnerem rozmawia Andrew DiCecco Choć jego nazwisko długimi latami było sprowadzane do roli mało znaczącego przypisu w annałach rock and rolla, Rob Gardner był jedną ze składowych części fermentu, z którego w latach osiemdziesiątych wyłoniły się dwa legendarne zespołu rockowe.
Ów perkusista-samouk, który przygodę z muzyką zaczął od grania na werblach, jako młody chłopak przeprowadził się z Nowego Jorku do Los Angeles. Tam zaczął uczęszczać do Fairfax Senior High School, a wkrótce potem zaprzyjaźnił się z Traciim Gunsem, z którym chodził do jednej klasy. Ich zażyłość miała okazać się znacząca dla historii muzyki. Rob i Tracii odkryli, że łączy ich wspólna pasja, i szybko zaczęli razem grać.
Oni dwaj, wokalista Mike Jagosz – znajomy Gardnera ze szkoły, do której Rob uczęszczał, zanim trafił do Fairfax High School – a także basista Dani Tull powołali do życia czteroosobowy zespół o nazwie Pyrrhus. Kiedy jednak ich wspólny przyjaciel, Raz Cue, nieoczekiwanie udzielił im finansowego wsparcia, Gardner i Guns zdecydowali się zrewidować początkowe muzyczne projekty i rozwinąć skrzydła.
W 1983 roku dwaj przyjaciele założyli L.A. Guns. W skład zespołu weszli również Jagosz oraz basista Ole Beich.
Nowa kapela zdążyła nagrać w Westlake Audio w Kalifornii EP pod tytułem „Collector’s Edition No. 1”, zanim rozpoczęły się przetasowania w składzie.
L.A. Guns (1985) „Collector’s Edition No.1”
Gdy Jagosz zniknął z pola widzenia, muzycy musieli poszukać nowego wokalisty. Ich wybór padł na Axla Rose’a – znanego podówczas jako Bill Bailey – charyzmatycznego frontmana Rapidfire i Hollywood Rose.
31 grudnia 1984 roku Hollywood Rose grali w Dancing Waters w kalifornijskim San Pedro sylwestrowy koncert. Gardner zajął wtedy za bębnami miejsce Johnny’ego Kreisa. Poza nim tamtego wieczoru pojawili się na scenie Rose (wokal), Izzy Stradlin (gitara rytmiczna), Chris Weber (gitara prowadząca) oraz Steve Darrow (gitara basowa).
Kiedy Weber rozstał się z zespołem, jego miejsce zajął Guns, Wkrótce potem z dwóch grup – L.A. Guns i Hollywood Rose – wyłoniło się Guns N’ Roses. Było to w marcu 1985 roku.
Oryginalny skład zespołu tworzyli Rose, Guns, Stradlin, Gardner i Beich.
W ostatnich dniach udało mi się porozmawiać z Robem Gardnerem, współtwórcą L.A. Guns oraz Guns N’ Roses, i dowiedzieć się czegoś więcej o tamtych burzliwych czasach.
Dziękuję, że zgodziłeś się na rozmowę, Rob. Czy na wstępie mógłbyś opowiedzieć o początkach twojej muzycznej kariery? Dorastałem w Nowym Jorku. Urodziłem się na Manhattanie. Moi rodzice rozeszli się, a potem moja mama ponownie wyszła za mąż i przeprowadziliśmy się na północ, do Westchester, jakieś trzy kwadranse drogi od centrum. Tam spędziłem dzieciństwo.
Kiedy byłem w piątej klasie, miałem kolegę, który grał na werblach na paradach. Doszedłem do wniosku, że chcę robić to samo, i nauczyłem się grać. Potem zainteresowała mnie muzyka rockowa. Sprawiłem sobie perkusję i każdego dnia ćwiczyłem. Wszyscy moi kumple grali koncerty, a ja codziennie po szkole zamykałem się w piwnicy i waliłem w bębny. Brałem lekcje gry na werblach, ale co się tyczy perkusji, to właściwie byłem samoukiem – nauczyciel nauczył mnie podstaw, a resztę przyswoiłem sobie sam. Jakiś czas później przeprowadziłem się do Los Angeles, zostałem uczniem Fairfax High School. Tam poznałem Traciiego z L.A. Guns, a także Slasha, Stevena [Adlera] i Chrisa Webera z Hollywood Rose. Taki mniej więcej był krąg, w którym się obracałem.
Który bębniarz był dla ciebie największym źródłem inspiracji?Ginger Baker z Cream. Podoba mi się także Ian Paice z Deep Purple. Poza tym Keith Moon i oczywiście John Bonham, który jest dla mnie wzorem bębniarza hard rockowego. Mitch Mitchell, pałkarz Jimiego Hendrixa, też zalicza się do moich wielkich idoli. Uwielbiam go za styl, sposób, w jaki gra, ikrę.
Ty i Tracii Guns zaprzyjaźniliście się w Fairfax High School. Razem powołaliście do życia aż dwa zespoły. Jak wspominasz wasze pierwsze spotkanie?Chodziliśmy razem do klasy o profilu elektronicznym. Tracii siedział koło mnie, więc zaczęliśmy gadać. Zapytałem go, co robi w ramach pracy, którą nam zadano, a on opowiedział mi o jakimś dziwacznym urządzeniu, które konstruował. „Co to, k***a, jest?”, zastanawiałem się. Tracii wyjaśnił, że buduje theremin, czyli coś, co wykorzystuje ciepło dłoni gitarzysty, żeby modulować dźwięki. Jimmy Page tego używał. Uznałem, że to zaje***ista sprawa. Od razu nawiązaliśmy nić porozumienia, a ponieważ okazało się, że on gra na gitarze, a ja na bębnach, zaczęliśmy grywać razem… i tak to się potoczyło.
Wspomniałeś, że znałeś także Slasha i Stevena. Byliście przyjaciółmi? Znajomymi? Zdarzyło wam się razem grać?Byliśmy bardziej przyjaciółmi niż znajomymi. Poza tym od zawsze była między nami mała rywalizacja – ja i Tracii mieliśmy swoją kapelę, a Slash i Steven swoją. Slash grał wówczas z gościem, który nazywał się Adam Greenberg. Nadal się z nim przyjaźnię.
Nie, nie grywaliśmy ze sobą, ale byliśmy razem na niejednej imprezie. Było w szkole coś na kształt małej sceny. Mogliśmy na niej grywać podczas przerwy obiadowej. Świetna sprawa. Ja i Tracii oglądaliśmy występy Slasha, a on oglądał nasze. Poza tym obracaliśmy się w tym samym środowisku, bywaliśmy na tych samych balangach, więc mieliśmy ten sam krąg znajomych.
Kto miał wówczas największy muzyczny wpływ na Slasha?Slash był wielkim fanem Aerosmith, więc powiedziałbym, że Joe Perry.
Zawsze fascynowały mnie korzenie L.A. Guns. Jak powstawał ten zespół?Jak powiedziałem, spotkaliśmy się w szkole. Potem skumplowałem się z innym chłopakiem, który też uczęszczał do Fairfax. Nazywał się Dani Tull i został naszym basistą. W tamtych czasach graliśmy właściwie na okrągło. Oczywiście był nam potrzebny wokalista. Tak się złożyło, że zanim trafiłem do Fairfax, uczyłem się w innej szkole. Tam poznałem gościa, który nazywał się Mike Jagosz. A ponieważ, jak mówiłem, ja i Tracii poszukiwaliśmy kogoś na wokal, rzuciłem: „Znam chłopaka o imieniu Mike. Jest naprawdę dobry. On i jego brat są wokalistami i obaj wymiatają”. Zaangażowaliśmy więc Mike’a. Zanim powstało L.A. Guns, nazywaliśmy się Pyrrhus, zdaje się, że na cześć jakiegoś greckiego bóstwa.
Pewnego razu zawarliśmy znajomość z gościem, który nazywał się Raz [Cue]. On też chodził do Fairfax. Jeździł na wózku inwalidzkim. Wdał się w jakąś aferę, wskutek której trafił na wózek, potem złożył pozew, wygrał sprawę, dostał odszkodowanie i chciał w coś zainwestować. Byliśmy wtedy bardzo młodzi, ledwie w wieku szkolnym, ale on był zdecydowany. Postanowiliśmy zmienić nazwę zespołu i Tracii zaproponował, żeby brzmiała ona L.A. Guns. Spodobał mi się ten pomysł. Raz zaczął nas sponsorować. Kupował nam świetne ciuchy, naklejki na zderzaki i takie tam. Rozwieszaliśmy afisze z datami koncertów, a Raz wynajął dla nas studio, w którym nagraliśmy małą EP, trochę demówek… tego typu rzeczy.
Wczesne lata osiemdziesiąte były złotą erą dla Sunset Strip. Czy w związku z tym, że przewijały się tam najróżniejsze zespoły, trudno było zdobyć rozgłos? W sumie od początku nieźle nam się wiodło. Znaliśmy sporo ludzi, sporo ludzi przychodziło na nasze koncerty, tworząc szum… i tak to się zaczęło. Po jakimś czasie dołączył do nas Axl. Nie wiem, co dokładnie spotkało Mike’a, chyba wpakował się w tarapaty, w każdym razie był nam potrzebny wokalista. Został nim Axl. Izzy’ego znałem już wcześniej, ponieważ zdarzało mi się grywać z Hollywood Rose, kiedy brakowało im bębniarza, i zaczęliśmy się kumplować.
Tak czy inaczej, Mike się ulotnił, a Axl zajął w L.A. Guns jego miejsce. Jednak któregoś dnia ostro posprzeczał się z naszym menedżerem, a wtedy na horyzoncie znowu pojawił się Mike i przez jakiś czas trwały roszady.
Jak to się stało, że zwróciliście uwagę na Axla?Wiedzieliśmy, jak śpiewa. Znaliśmy go i postanowiliśmy sprawdzić, czy uda nam się coś zdziałać razem. Byliśmy wtedy otwarci na wszelkiego rodzaju eksperymenty i próbowaliśmy najróżniejszych rozwiązań. W tamtym czasie to było zupełnie normalne. Tylko eksperymentując, możesz się przekonać, co się sprawdzi, a co nie.
Zdjęcie z archiwum Marka Cantera
Przetasowania na linii Hollywood Rose – L.A. Guns okazały się być kamieniem węgielnym w historii rocka. Czy mógłbyś powiedzieć o nich nieco więcej?No cóż, Axl śpiewał w L.A. Guns. Jakiś czas później dołączył do nas Izzy. A ponieważ nie układała nam się współpraca z basistą, Izzy zasugerował, żebyśmy zaangażowali Duffa. Podrzucił też pomysł na nazwę zespołu. Powiedział coś w stylu: „Hollywood Rose plus L.A. Guns równa się Guns N’ Roses, czy to nie genialne?”. Z początku wszyscy uznaliśmy to za świetną myśl.
Ja i Tracii byliśmy zadowoleni ze zmiany basisty. Duff to świetny gość i świetny muzyk. Stylowo pasował do nas lepiej niż Ole [Beich], który miał bardziej heavy metalowe zacięcie. Co się jednak tyczy zmiany nazwy… Ja, Tracii i Raz włożyliśmy [w kapelę pod starą nazwą] mnóstwo pracy i sporo pieniędzy, zdobyliśmy pewien rozgłos i tak dalej. Toteż myśleliśmy sobie: „Po co to zmieniać? Zmiana to zawsze ryzyko”. L.A. Guns nagle jakby rozpłynęło się w powietrzu i powstało Guns N’ Roses…
Tak, wiem, w muzyce takie rzeczy dzieją się na okrągło. Ale kiedy rozkręcasz jakiś projekt i traktujesz go jak własne dziecko, a potem ni stąd, ni zowąd ktoś z zewnątrz pojawia się, próbuje przejąć kontrolę, zaczyna zmieniać nazwę zespołu, zaczyna zmieniać członków… Nie chcę powiedzieć, że ja i Tracii byliśmy przeciw, bo to nie było fajne. Owszem, było fajne i nawet zdawało się sprawdzać. Tyle że sprawa kontroli przeważyła.
Obyło się bez przepychanek i tym podobnych. Po prostu ja i Tracii wciąż mieliśmy z tyłu głowy myśl: „Co tu się, k***a, dzieje?”. No i pojawiły się narkotyki…
Ja i Tracii paliliśmy trawkę, był alkohol i inne używki, ale nie zażywaliśmy wtedy twardych narkotyków. Potem pojawiły się i one, widzieliśmy, jaki wpływ wywierają na zespół, i sytuacja wymknęła się spod kontroli.
Graliśmy koncerty, dobre koncerty, zaczęło się o nas trochę mówić i wszystko było w porządku dopóty, dopóki nie wypłynął pomysł na tzw. Hell Tour. Chłopcy chcieli wyprawić się aż do Seattle, następnie do Portland, San Francisco, ble, ble ble… Tyle że wóz, którym wówczas dysponowaliśmy, nie mógł temu podołać. Zachodziłem w głowę, co też zrobimy, kiedy wysiądzie. Byliśmy spłukani, kompletnie spłukani. Raz, owszem, miał kasę, ale… sęk w tym, że się wycofał. Rzucił coś w stylu: „Jeżeli zmienicie nazwę zespołu i tak dalej, ja spadam”. I odszedł, a my zostaliśmy bez grosza przy duszy. -
Tracii postanowił, że nie pojedzie. W sumie myślałem, że było odwrotnie: że to ja zdecydowałem się nie jechać, a on jakiś tydzień później poszedł w moje ślady. Ale mój przyjaciel, Marc Canter, wyprowadził mnie z błędu. W każdym razie obaj, i ja, i Tracii, zwinęliśmy manatki, a pozostali natychmiast zaangażowali Slasha i Stevena. Reszta to już historia...
Chyba w tym samym mniej więcej czasie Slash poszedł na przesłuchanie do Poison.Taaak, angażował się wtedy w rozmaite projekty. Jednym z ludzi, z którymi grał, był mój przyjaciel Wille Basse. Przez pewien czas współpracował też z Black Sheep. Ta kapela zawsze (!) miała zaje***istych gitarzystów. Paul Gilbert tam grał. Świetni muzycy. Dzieliłem kiedyś mieszkanie z Paulem Carmenem, basistą, a ich pałkarz, Todd Devito, był moim dobrym kumplem. W każdym razie Slash grał z nimi, zanim poszedł na przesłuchanie do Poison i London. Ostatecznie wylądował w Guns N’ Roses… a resztę już znasz.
Czy pamiętasz pierwsze koncerty Guns N’ Roses?Nie pamiętam zdarzeń w ich chronologicznym porządku, zawsze miałem z tym problemy, ale wiem, że zagraliśmy koncert w miejscu o nazwie Dancing Waters, gdzieś w okolicach San Pedro, Long Beach… czy jakoś tak. W każdym razie to na pewno było poza Hollywood, może z godzinę drogi na południe od Los Angeles. Wystąpiliśmy też w Glendorze, w The Timbers – i tym razem jakąś godzinę drogi od L.A. Ówczesna scena Hollywood była tak zaludniona, że musieliśmy szukać szczęścia na peryferiach.
Potem był koncert w The Troubadour. Ja i Tracii Guns zagraliśmy pod sztandarem Guns N’ Roses pięć albo sześć razy, po czym obaj odeszliśmy z zespołu.
Jaką dokładnie wizję mieli Axl i Izzy?No cóż, można powiedzieć, że L.A. Guns było bliżej do heavy metalu. Takie były nasze korzenie. Lubiliśmy cięższą muzykę. Brzmienie Hollywood Rose było inne… Trudno mi to wytłumaczyć. Izzy komponował w tamtym czasie naprawdę świetne rzeczy – jeszcze ciężkie, ale brzmieniowo już bliższe Hollywood Rose. A nie muszę chyba dodawać, że między heavy metalem a hard rockiem różnica jest spora. Potem zjawił się Duff, który z kolei wniósł do zespołu własny muzyczny bagaż. Znakomity bagaż, dodam. Próbował wszystkiego, od punku po muzykę indie. Nadał naszemu brzmieniu niesamowitego smaku.
Co się tyczy Izzy’ego, to nasza znajomość jest bardzo starej daty. Spotkałem go niedługo po przeprowadzce do Los Angeles. Znałem Mike’a i jego brata. Chłopak miał na imię Dave, a Izzy grał w jego kapeli. O tak, moja znajomość z Izzym jest znacznie dłuższa niż znajomość z Axlem czy nawet z Traciim. Znałem jego styl, tak różny od wszystkich innych. Był ciężki, ale… jeśli można tak powiedzieć… komercyjny i dostatecznie surowy.
Pamiętam, jak napisaliśmy „Think About You”. Pamiętam dzień, kiedy powstała ta piosenka. Izzy rzucił: „Hej, posłuchaj tego”. Zaczął grać, ja dołączyłem z bębnami… i w chwilę później kawałek był praktycznie gotowy. Ten utwór powstał w ciągu dosłownie jednego dnia. Niesamowita sprawa! A najlepsze jest to, że ta piosenka właściwie nie uległa żadnym zmianom i trafiła na „Appetite” w swojej pierwotnej formie.
Za czasów L.A. Guns skomponowaliśmy mnóstwo różnych rzeczy, ale metal bywa dosyć monotonny. Kiedy jednak zaczynasz dodawać różne odcienie i mieszać style, utwór staje się ciekawszy i, że tak powiem, łatwiej wpada w ucho.
Czy nadal pamiętasz najwcześniejsze piosenki Guns N’ Roses?Owszem. „Think About You”, jak powiedziałem, stworzyliśmy wspólnie. Nie figuruję wśród autorów, ponieważ to nie ja skomponowałem tę piosenkę, ale z całą pewnością pomogłem ją aranżować. Kolejny kawałek, o którym warto wspomnieć, to „Move To The City”. Utwór nie znalazł się na „Appetite”, zdaje się, że trafił na „GN’R Lies”. To fajny, radosny kawałek. Nie jest jednym z największych hitów Guns N’ Roses, ale to nie znaczy, że nie jest zaje***isty.
Było jeszcze „Anything Goes”. Piosenka Hollywood Rose, rockowa od pierwszej do ostatniej nuty. Pamiętam, jak graliśmy ją razem. Graliśmy także kilka numerów L.A. Guns, modyfikując je na bardziej „gunsową” modłę. Axl zmieniał tekst, a my dynamikę, rytm, takie rzeczy. Aczkolwiek ostatecznie żaden z tych kawałków nie trafił na „Appetite”.
Ole szybko rozstał się z zespołem. Czy pamiętasz okoliczności, w których pojawił się Duff?Sądzę, że Izzy po niego pojechał, bo Duff chyba nie miał wówczas samochodu. Pamiętam nasze pierwsze spotkanie. Duff i Ole to dwaj zupełnie inni muzycy. Ole był… trudno to wytłumaczyć… Nie mówię o tym, żeby się z niego nabijać, ale grał z Mercyful Fate, bo dorastał w Danii. A Mercyful Fate to prawdziwy, ciężki metal. Coś w stylu Ole. Mógł grać ich materiał z zamkniętymi oczami, tak mu leżał. Z Guns N’ Roses rzeczy miały się zupełnie inaczej. Wizerunkowo byliśmy diametralnie różni i Ole zwyczajnie nie pasował. Nie było w nim nic z glam metalu. Makijaż? Zapomnij! „Nie pomażę twarzy tym gównem”, mówił. Tymczasem makijaż był częścią scenicznego wizerunku. Nigdy nie przesadzaliśmy jak Poison czy inne tego rodzaju kapele, ale wyjście na scenę bez cienia makijażu było nie do pomyślenia. To samo dotyczy ciuchów, które po prostu musiały być ekscentryczne. Axl poprzez garderobę starał się coś wyrazić. Izzy też miał określony styl. Duff preferował „uliczny” wygląd – kozaczki, dżinsy, kamizelki, kapelusze, biżuterię, tatuaże.
Jaki był twój styl?Nosiliśmy ubrania, które zostały nam z czasów L.A. Guns, choć ciuchy Axla zawsze były trochę bardziej ekscentryczne niż garderoba moja i Traciiego. Ja miałem białą skórzaną kurtkę, on czerwoną, do tego spodnie ze skóry i tak dalej. To były bardzo wczesne lata i wszystko dopiero ewoluowało. Co więcej, nasze kieszenie świeciły pustkami, ponieważ Raz, jak wspominałem, przestał nas finansować. Choć akurat ja jako pałkarz mogłem skrywać za bębnami cokolwiek, nawet trampki.
Jaki wkład poza „Think About You” wniosłeś do zespołu?Po „Appetite For Destruction” żaden, za to ta płyta to zdecydowanie także moje dzieło. Nie pisałem piosenek. Potrafię grać na gitarze, ale nigdy nie brałem żadnych lekcji. Wszystko robiłem „na ucho”. Za to byłem dobry w aranżacjach. Sugerowałem, gdzie warto byłoby zmienić partie perkusyjne, a gdzie gitarowe. Powiedziałbym, że pomagałem nadawać piosenkom ich ostateczny kształt. Poza tym robiłem chórki. Głównym zadaniem pałkarza jest utrzymywanie – i ewentualnie modyfikowanie – rytmu. Miałem rytm w głowie i czasem się nim bawiłem, żeby się przekonać, czy ktoś to podchwyci i pociągnie. Zresztą wszyscy byliśmy dobrymi muzykami. Umieliśmy improwizować, wymyślać różne rzeczy na bieżąco. Całkiem nieźle nam to wychodziło.
Wiem, że otarliśmy się już o ten temat, ale czy mógłbyś wyjaśnić, co dokładnie sprawiło, że odszedłeś z Guns N’ Roses?No cóż, jak powiedziałem, ja i Tracii mieliśmy wrażenie, że sprawy wymykają nam się z rąk. Pojawiły się problemy z narkotykami, nad którymi nie potrafiliśmy zapanować, poza tym chłopcy chcieli wyruszyć w trasę w zdezelowanym wozie i zapakować do niego cały nasz sprzęt. A ja zastanawiałem się: gdzie będziemy nocować? Jak zdobędziemy jedzenie? Przecież żaden z nas nie miał kasy. Sam rozumiesz… Bałem się, co się stanie, kiedy wóz nas zawiedzie. Jak sobie poradzimy? Nie można chodzić z miasta do miasta z zestawem perkusyjnym pod pachą i pytać napotkanych ludzi: „Hej, czy nie mógłbym zostawić tutaj sprzętu, dopóki nie naprawimy samochodu?”. Bo sprawy tak się właśnie potoczyły: pojechali, wóz wysiadł i pozostał im autostop. Zostawili cały sprzęt w wozie i ktoś go zwinął. Co do mnie, to miałem tylko jeden zestaw bębnów i na pewno nie mogłem sobie pozwolić na jego utratę. Gdybyśmy dysponowali lepszym wozem i innymi środkami, pewnie pojechałbym w tę trasę. Ale oni postawili wszystko na jedną kartę i po prostu zaryzykowali. Przemieszczali się autostopem, pożyczali sprzęt od innych zespołów, które równie dobrze mogły przecież odmówić… Wydaje mi się, że to kwestia wytrwałości i determinacji. I nastawienia w stylu: „Zrobimy to bez względu na wszystko, a co tam”.
Jak brzmiałoby „Appetite For Destruction”, gdybyś to ty – a nie Steven Adler – siedział za bębnami?Zdaje się, że producent „Appetite”, Mike Clink, lubił proste, ale mocne brzmienie. Myślę, że między mną a Stevenem było sporo podobieństw. Tyle że ja… nie chcę powiedzieć, że byłem lepszy, bo nie lubię się przechwalać, ale na pewno miałem więcej doświadczenia. Czerpałem z wielu różnych źródeł, chociaż gdy przychodzi co do czego, perkusista musi schować te inspiracje do kieszeni i po prostu trzymać rytm. Z drugiej strony, kiedy producent prosi bębniarza, żeby grał w określony sposób, to bębniarz powinien być otwarty na takie sugestie i dostosowywać się do nich.
A wracając do twojego pytania… to, kto zagrałby na „Appetite For Destruction” – ja czy Steven – nie miałoby większego znaczenia, bo obaj byliśmy wystarczająco dobrzy, żeby poradzić sobie z tym materiałem, i obaj dostatecznie go znaliśmy.
Trudno w to uwierzyć, ale 16 października minęło trzydzieści lat od śmierci Ole Beicha. Graliście razem aż w dwóch kapelach – w L.A. Guns i Guns N’ Roses. Czy jest coś, co szczególnie utkwiło ci w pamięci i o czym chciałbyś nam w związku z nim opowiedzieć?Ole był dobrym chłopkiem. Miał swoje problemy, w dużej mierze związane ze środowiskiem, z którego pochodził. Oczywiście nie wiem zbyt wiele o czasach, kiedy dorastał. Nie znaliśmy się jako dzieci. Naprawdę dobrze się dogadywaliśmy. Pamiętam, że przez jakiś czas praktycznie mieszkaliśmy razem w sali prób. Przebywaliśmy tam po dwadzieścia cztery godziny na dobę, spaliśmy na podłodze… jednym słowem: to był nasz dom [śmiech]. Znaliśmy się jak łyse konie, graliśmy w jednym zespole, on zwierzał mi się ze swoich rozterek [związanych z Guns N’ Roses]. Nie był pewien, czy to faktycznie odpowiednia dla niego kapela. L.A. Guns odpowiadali mu znacznie bardziej niż Guns N’ Roses. Byli bardziej w jego stylu.
Byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Tęsknię za nim.
Po tym, jak odeszliście z Guns N’ Roses, Tracii reaktywował L.A. Guns. Czy kusiło cię, żeby tam wrócić?Myślę, że kiedy współpraca z Guns N’ Roses nie wypaliła, każdy z nas postanowił pójść własną drogą. Nie było między nami żadnych kwasów, po prostu potrzebowaliśmy czasu, żeby sobie pewne rzeczy poukładać. Dlatego on poszedł w swoją stronę, a ja w swoją. I tyle.
Nie, nie zaoferował mi miejsca w zespole. Chciał zacząć od nowa, z nowymi ludźmi itp. I tak też zrobił.
Lata dziewięćdziesiąte były dla rocka burzliwą dekadą. Jak sobie radziłeś w tamtym zamęcie?Pod koniec lat osiemdziesiątych miałem zespół, który całkiem nieźle sobie radził. Grywaliśmy jako headlinerzy i tak dalej. Potem jednak kapela się rozpadła, a ja na pewien czas zaangażowałem się w inny projekt. Stylistycznie ciągnęło mnie w stronę Rolling Stones, Faces, Aerosmith. Nawiązaliśmy współpracę z producentem, a on zorganizował dla nas studio, w którym mogliśmy ćwiczyć i nagrywać. Próbował nawet wynegocjować dla nas kontrakt z wytwórnią, ale były wczesne lata dziewięćdziesiąte, pojawił się grunge i wszystko się zmieniło. Myślę, że grunge najbardziej interesował ówczesne wytwórnie. Raz jeszcze musiałem zrobić krok wstecz.
W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych, dokładnie w 1997 roku, ożeniłem się, doczekałem dzieci i postawiłem krzyżyk na zawodowym graniu. Owszem, wciąż grałem, ale nie w zespole. Od tamtej pory, szczerze mówiąc, jestem poza obiegiem. Mój cel to zapewnienie utrzymania rodzinie… tego rodzaju prozaiczne sprawy. Ciężko jest zabiegać o kontrakt płytowy i zarabiać na muzyce, kiedy ma się dzieci. Wtedy regularny dochód nabiera zasadniczego znaczenia i nie ma wymówek, trzeba pracować.
Dla siebie jednak grywam. Grywam też na gitarze, klawiszach i gitarze basowej. Trochę tworzyłem i niewykluczone, że coś jeszcze z tego wyjdzie. Często bywam w Seattle, moja obecna dziewczyna mieszka w tym mieście i kto wie, może się tam przeprowadzę. Mam ochotę na zmianę, chciałbym się przekonać, jak muzyczna scena wygląda w Seattle. Tak długo mieszkałem w Los Angeles… potrzebuję zmiany otoczenia. Znam w Seattle sporo muzyków, mamy pewne plany. To niesamowite, ilu wybitnych artystów wydało to miasto. Duff stamtąd pochodzi. Chciałbym spróbować czegoś innego. Rockowego, rzecz jasna, ale innego. Właściwie nie mogę się doczekać, kiedy znowu zacznę grać.
Kiedy spoglądasz na dorobek zespołów, które współtworzyłeś, co napawa cię największą dumą?Chyba to, że odcisnęliśmy na muzycznej scenie piętno. Zespoły, które współtworzyłem, wywarły wpływ na wielu ludzi, a ja mam w tym swój udział. Wciąż pamiętam koncerty, jakie zagrałem z L.A. Guns i Guns N’ Roses. Potrafiliśmy porwać publiczność. Wspaniale było patrzeć, jak muzyka przemawia do ludzi, jakie emocje budzi w tłumach, jak je porywa. Po koncertach dostawaliśmy mnóstwo ciepłych słów. Kiedy dzieją się takie rzeczy, człowiek wie, że robi coś ważnego. Zdobyliśmy rozgłos. Jestem dumny z tego, że byłem częścią tej historii. Z ludzi, z którymi pracowałem. I z tego, co zapoczątkowaliśmy.
Za linka dziękuję
@daub Źródło Szersze informacje o innym członku oryginalnego składu GNR, O. Beichu, są zebrane w artykule @sunsetstrip :
https://gunsnroses.com.pl/forum/artykuly/ole-beich-zapomniana-historia-oryginalnego-basisty-gnr/