Jednym z kluczowych aspektów mitu grunge’u jest teza, jakoby zrodzony na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku w Seattle nurt przesądził o śmierci tak zwanego hair metalu. Mówi się, że Nirvana, a dokładniej Kurt Cobain, wbili kołek w serce tego przestarzałego, skupionego na sobie gatunku.
Ta legenda, połączona z niewątpliwymi talentami kompozytorskimi, wyniosła niejako Cobaina do rangi rzecznika Pokolenia X.
Jednakże od tamtych dni minęły już trzy dziesięciolecia i twierdzenie, że grunge dobił hair metal, zaczęło chwiać się w posadach. Dlaczego? Bo chociaż Nirvana, Soundgarden, Alice in Chains i Pearl Jam faktycznie stworzyli nowe kanony brzmienia i estetyki, to w pierwszych latach dziewięćdziesiątych XX wieku hair metal przeżywał się sam z siebie. Okazał się mieć pewną datę przydatności – jak wszystko w życiu.
Choć od dawna pokutuje pogląd, że takie kapela jak Twisted Sisters, Mötley Crüe czy Van Halen patrzyły z przerażeniem na tsunami w postaci grunge’u, to z zebranych na przestrzeni lat deklaracji jasno wynika, że ich członkowie wiedzieli, że ich czas dobiega końca, jeszcze przed „muzyczną rewolucją w Seatle”.
W 2020 roku w wywiadzie dla „Ultimate Guitar” Dee Snider z Twisted Sister – a więc jeden z czołowych przedstawicieli sceny hairmetalowej – obalił mit o wpływie grunge’u na hair metal.
Wyjaśnił, że jest on czymś w rodzaju medialnej mistyfikacji.
„Takie grupy jak Soundgarden czy Alice in Chains były w gruncie rzeczy kapelami metalowymi”, perswadował. „Przecież [ci ludzie] jeździli w trasę z Ozzym! Po prostu dziennikarze stworzyli dla nich definicję, zaszufladkowali ich i obwołali nowym brzmieniem”.
„Kiedy [wokół Seattle] zrobił się szum”, ciągnął Snider, „pracowałem w radiu nadającym muzykę metalową. I puszczałem kawałki Alice in Chains, Soundgarden czy Nirvany, bo uważałem, że są świetne. Ciężkie i świeże. Potem nazwano [ten nurt] grunge’em, pogromcą hair metalu… i to było okropne. Nie mam do nikogo pretensji. Hair metal dobił się sam. Stał się nazbyt komercyjny, postawił na ballady i piosenki akustyczne… i przestał być metalem, przestał istnieć”.
Kolega z zespołu, Jay Jay French, przyszedł w sukurs teorii Snidera i w rozmowie z Danielem Sarkissianem powiedział:
„Jedynym zespołem, który się ostał i wyszedł cało z grunge’owej opresji, byli Guns N’ Roses. Moim zdaniem stało się tak dlatego, że oni nigdy nie byli postrzegani jako pajace. Owszem, wywodzili się z Los Angeles, ale Axl miał genialny głos. Myślę [też], że ludzie dostrzegali w nich prawdę, nie fałsz. Chociażby przez to, że ćpali na poważnie, nie z pozoru. Była w nich autentyczność, a przecież o autentyczność tu chodzi. Grunge jest autentyczny. Ludzie byli spragnieni autentyczności, a grunge im ją dał”.
Oto klucz: autentyczność. Jest oczywiste, że kiedy pojawił się grunge, hair metal był już w fazie zmierzchu. Skostniał i ludzie zaczęli mieć go dość. Nawet ci najściślej z nim związani. W latach dziewięćdziesiątych nie było już na niego miejsca, a rozkwit grunge’u tylko przyspieszył nieuniknione. Choć oczywiście fajnie jest myśleć, że Kurt Cobain dobił hair metal w pojedynkę.
Źródło