Kilka dni temu w sieci ukazał się zwiastun „All I Can Say” – dokumentu, który powstał z amatorskich nagrań Shannona Hoona z lat 1990-1995 i w ubiegłym roku został pokazany na Tribeca Film Festival.
Shannon uwiecznił na filmie wiele godzin z ostatnich lat swojego życia. Pokazał swoją rodzinę, proces twórczy, występy w telewizji, drogę do sukcesu i walkę z uzależnieniem.
W trzyminutowym zwiastunie znalazły się nieznane dotąd sceny, w tym migawki z nagrywania jednego z największych przebojów Blind Melon, „No Rain”. Widać również, jak na niecały miesiąc przed śmiercią Hoon zdmuchuje świeczki na urodzinowym torcie.
* * *
Oto co na temat „All I Can Say” pisze magazyn „Rolling Stone”.
W 1990 roku Richard Shannon Hoon zaczął filmować samego siebie. Wyglądał wówczas jak przeciętny młody facet, który stara się jakoś zabić nudę w Lafayette, w Indianie – odwrócona daszkiem do tyłu czapka, jasny zarost… Hoon miał wówczas dziewczynę o imieniu Lisa, słabość do trawy, zatargi z policją, a w duszy niepokój związany z tym, co on sam żartobliwie określał jako „miły, piep***ny Środkowy Zachód”. No i miał jeszcze głos, który – jak liczył – pewnego dnia, po przeprowadzce do Los Angeles, utoruje mu drogę do sławy (zwłaszcza że kilka lat wcześniej przyjaciel siostry Shannona przeniósł się z Indiany di LA i tam powiodło mu się całkiem nieźle; nazywał się Axl Rose).
Hoon przeprowadził się do Hollywood, zaśpiewał w chórkach do piosenki „Don’t Cry” Guns N’ Roses i zgadał się z Bradem Smithem i Rogerem Stevensem. Jakiś czas później do rodzącej się kapeli dołączyli Chris Thorn i Glen Graham. Zespół przyjął nazwę Blind Melon, zaczął grywać koncerty, nagrał demówkę i podpisał kontrakt z wytwórnią.
W Seattle, gdzie odbywało się nagrywanie kawałków na debiutancki album, „Blind Melon”, Hoon włączył kamerę, wszedł do słabo oświetlonego studia i przy cicho wydobywającej się z słuchawek muzyce zaśpiewał: „All I Can say is that my life is pretty plain…” (słowa otwierające „No Rain”). .
Wiemy, co wydarzyło się później.
Wiemy, jak skończyła się ta historia – i ta świadomość ciąży nad całym filmem „All I Can Say”. Nawet najbardziej niewinne migawki z życia Shannona Hoona, te setki pikseli na sekundę, mają swoją wagę. A ponieważ Hoon nie rozstawał się z kamerą, natomiast twórcy dokumentu – Danny Clinch, Taryn Gould i Colleen Hennessy – byli dostatecznie wytrwali, żeby przejrzeć setki godzin nagrań, widz ma szansę zobaczyć wzloty i upadki, panujące w zespole relacje, fragmenty najważniejszych koncertów i nie tylko. Nagle historia staje się boleśnie osobista. Pojawiają się sceny z życia domowego, które jednak zostały wplecione w całość w taki sposób, by powstał szerzej zakrojony portret.
Wielbiciele Hoona będą zachwyceni, patrząc, jak Shannon nagrywa pierwsze wersy „No Rain”. Albo obserwując, jak zespół tworzy teledysk do tej piosenki, jak zdobywa platynę za debiutancki album, jak świętuje to, że jego singiel znalazł się w zestawieniu Top 10, jak pojawia się w „Saturday Night Live” czy na kultowej okładce magazynu „Rolling Stone”. Krótkie wyimki z występów w klubach i z porywającego wykonania „Soup” na Woodstock ’94 przypomną, że Hoon był urodzonym frontmanem.
Jednak to nie sielskie sceny zza kulis sprawiają, że dokument „All I Can Say” jest tak zajmujący. Łatwo wpaść w odrętwienie, czytając niekończące się historie spod szyldu „żyj-szybko-umrzyj-młodo” albo słuchając romantycznych opowieści o tym, jak to przy rock and rollowym stylu życia można sięgnąć dna. W tym, jak Hoon dokładnie i bez filtrów dokumentuje całe swoje życie, jest coś rozbrajającego. A to, że nagrania są amatorskie, działa na jego korzyść. Podobnie jak jego otwartość.
Dokument pokazuje, jak rozczarowanie statusem gwiazdy zgubnie wpływa na psychikę. Jest niewygodny, poruszający, niepokojący i wybitnie ludzki.
Jego twórcy zmontowali materiał tak, że nawet pojawiające się pod koniec sceny, w których Shannon trzyma w ramionach swoją nowo narodzoną córeczkę, nie wydają się przesłodzone ani obliczone na to, by spotęgować tragizm ostatniego aktu – bo i bez tego historia jest dosyć tragiczna. A widok Hoona w Nowym Orleanie, kręcącego film dosłownie na kilka godzin przed tym, jak znaleziono go bez życia, nie wydaje się makabryczny.
Wydaje się raczej, że przeszliśmy z nim długą drogę… i zbyt szybko dotarli do kresu.
Źródło