Jakkolwiek to zupełnie dobra płyta, trochę mnie rozczarowała. Przede wszystkim, jest jakby za długa [może za dużo ostatnio słucham Rammsteina i ich patent na płyty mniej więcej trzykwadransowe nabrał niechcący charakteru obowiązującego wzorca]; w pewnym momencie trochę mnie nudzi. Nie grzeszy też przesadną spójnością; nie, żeby miała głęboką potrzebę przełączenia dalej, no ale jednak robię to ponadstandardowo często. Ale zapewne to tylko jednak czepliwość, bo przecież wiele tu się zarzucić nie da. No i rzecz zyskuje przy bliższym poznaniu, choć z drugiej strony, nie ciągnie mnie, żeby sluchac jej w kółko tydzień. Nie ma tu wielu rzeczy, które by mnie zaskoczyły, to jest mniej więcej to, czego bym się spodziewała po Slashu - po prostu świetna, gitarowa płyta. Ale jaka to gitara! Na okoliczność intensywnego rozważania wyprawy na koncert, zrobiłam rachunek sumienia. Oto on.
Z klepki zachwyciły mnie takie oto rzeczy. Ghost. Nieodmiennie zabija. Pierwszy komentarz, jaki wygłosiłam po usłyszeniu kawałka w necie był zdecydowanie nieparlamentarny, po przesłuchaniu go fafnaset razy nadal tak jest; pierwsze kilkanaście razy zaliczyłam zresztą tego dnia, w którym można to było po raz pierwszy posłuchać... I nawet nie dlatego, że reprezentuję frakcję modlącą się o każde objawienie Izzy'ego na ziemi. Po prostu, ten gitarowy duet miażdży, a i wokal ma moc. Z kolan błagam o więcej. Inne cudo: Beautiful Dangerous, zwłaszcza, że początek może zapowiadać rzeczy co najmniej różne i niekoniecznie rockowe. No i Fergie, która śmiało może zacząć karierę rockowej divy. [Nawiasem mówiąc, największym dramatem jest dla mnie brak slashowego Paradise City, które swoją megahiperkozackością mnie zabiło]. Doktor Alibi - jest w tym z jednej strony rodzaj kwadratowej rytmiczności, a z drugiej frywolna swoboda gitary, która z fantazją robi na tle stosunkowo nieskomplikowanego lajtmotiwu co tylko chce, z niemal metalową solówką włącznie. Zrywa beret. I do tego zapity głos Lemmy'ego, fragment po solówce jest po prostu bombastyczny. Bogini, jaki to ma wykop! Nothing to Say - tytuł mówi wszystko. Sekcja miażdży. W gruncie rzeczy wykop podobny do Doktora, ta nieco zdyscyplinowana frywolność gitary, ten uroczy hałas... tu i ówdzie, przyznajmy, znów obscenicznie wręcz melodyjny. We're All Gonna Die - świetne zakończenie zakończenie płyty, zdecydowanie jeden z moich ulubionych. Skoro i tak umrzemy, to się przynajmniej naćpajmy, podane ze zgoła nieemerycką energią. Punkowo prosty riff, tu i ówdzie nieco skomplikowany, ale też nie do przesady no i kozacko milusie solo.
Teraz pora na pieśni, nazwijmy je, cichociemne. Takie, które atakują z przyczajenia. Back from Cali: z początku wydała mi się smętna, ale po którymś przesłuchaniu odkryłam jej potencjał; no i Kennedy ma możliwości, co dobrze rokuje w perspektywie koncertowej. Podobnie z Promise - intro daje radę, później nieoczekiwanie wyskakuje przecudny klawesyn. Przyjemne solo. Wokalista mógłby wszakże mniej piszczeć. Watch This - no ok, może w innym miejscu by bardziej dawało radę, bo w gruncie rzeczy przyjemna to rzecz niezwykle, ale po miażdżacym Doktorze... Solo megagit. Wokal zaiste zbędny. Hold On. Tu akurat byłam trochę uprzedzona, bo Kid Rocka nie znoszę serdecznie, ale, o dziwo, daje radę. W ogóle to jeden z wcale dobrych momentów na płycie, doskonale zrównoważona melodyjność [zwłaszcza refrenu, który jakiś czas po prostu najbezczelnie szwendał się za mną] i bałagan w tle. Za to ze Starlight mam problem. Śliczniusie to jest takie, nawet jak się wzbija na wyżyny energetyczności w refrenie czy w okolicach solo, to i tak jest śliczniusie. I niemal tylko śliczniusie, jakieś takie wylizane, choć wokalnie daje radę. Nie rzucam się do pilota, co oznacza wszak także, że nie mam większej ochoty usłyszeć tego jeszcze raz... No ale jakiś oddech na płycie musi być, w tym miejscu jest to najzupełniej w porządku.
I na koniec to, co, gdyby Slash zastosował się do zasady o idealnej długości płyty, powinno wylecieć. By the Sword. No właśnie. Powinno się zabronić takiego marnowania pomysłu na intro oraz zatrudniania ludzi, którzy stanowią kopię nawet idealniejszą od kopiowanego przedmiotu. Ten wokal drażni mnie tak bardzo, że nawet nie mam siły słuchać tego, co pomiędzy skrzekami się pojawia [a co, jak już się do tego zmusiłam, brzmi zupełnie zachęcająco]. I właśnie chyba ustaliłam, co mnie drażni - nie to, że Stockdale tak bezczelnie kopiuje klasykę, że nawet se fryzurkę w temacie machnął, ale że robi to tak czysto i tak wylizanie, jakby go właśnie z konserwatorium wypuścili. Fuj. I jeszcze to fuj poprawione ckliwo-słodko-mdlącym Gotten, najwyraźniej dostosowanym do możliwości tego, co piszczy. Być może ma momenty, ale po poprzednim dramacie jednak potrzeba przełączenia jest zbyt wielka, by je tropić. Więc cyk. Saint Is a Sinner Too - jakże pretensjonalny początek zapowiada katastrofę i nic nie wskazuje, by dało się jej uniknąć. Swoją drogą, kolejna perła wokalna, a też tekstowa. Wyjście poza minutę pieśni boli, nawet jeśli jest czynione w celach recenzenckich. Następne w kolejce do wycięcia - gdyby nie to, że idealna płyta ma mieć nie mniej nie więcej tylko 11 utworów - byłoby Crucify the Dead, które jest po prostu nudne, drażni jakimś takim zmarnowanym potencjałem. Momenty są - genialna zmiana nastroju w 1.40 chociażby - ale jako całość wypada słabo, bez duszy. Nie lubię filmów o zombie, a Ozzy tu robi takie mnie więcej wrażenie. Solówka też jakby uległa temu nastrojowi...