Ktoś wspominał, że od 8, czy dziewiątego kawałka płyta staje się lepsza. Zgodzę się. Wcześniej razi monotonią, może za wyjątkiem znanego wcześniej You're a lie. To, co wydawało mi się kiedyś minusem pierwszej solowej płyty Slasha teraz wydaje się jej plusem. Brakuje mi na Apocaliptic Love zróżnicowania. Melodii, które idą w jakimś kierunku. Nigdy nie ukrywałem, że Myles jest dla mnie słabym punktem projektu. Miałem nadzieję, że to się zmieni po wysłuchaniu płyty. Nie zmieniło się. Jest jakaś szansa, żeby "wyciszyć" wokal? Jestem ciekaw, jak te kawałki brzmią instrumentalnie, bo niektórych słuchało się całkiem nieźle. Tyle, że całkiem nieźle jak na taką płytę to za mało. Szkoda.