Tommy Stinson i Cowboys In The Campfire właśnie wydali swój debiutancki krążek, „Wronger”.
Annie Zaleski rozmawiała z Tommym o tej płycie, a także o wielu innych sprawach.
Zachęcam do lektury obszernych fragmentów poświęconych Guns N’ Roses. Wspomniałeś, że potrafisz robić kilka rzeczy jednocześnie. Zdumiewające, jak wiele rzeczy działo się w twoim życiu niejako równolegle. Grałeś w Soul Asylum, a zarazem w Guns N’ Roses. Jak udało ci się to pogodzić? W Guns N’ Roses zawsze były takie okresy, kiedy nic się nie działo. Dużo koncertowaliśmy, żeby następnie zrobić sobie dłuższą przerwę w trasie. To sprawiało, że mogłem poświęcać się również pracy nad innymi płytami, grywać w innych kapelach i tak dalej. W umowie nie było napisane, że Guns N’ Roses mają mnie na wyłączność. Mówiłem im: „Muszę trochę dorobić. Zamierzam zagrać taki a taki koncert. Macie coś przeciwko?”. A oni na to: „Nie, spoko”. I tak to się toczyło.
Czym granie w Guns N’ Roses różniło się od grania w innych zespołach, których byłeś częścią?W gruncie rzeczy… niczym. Tyle że z Guns N’ Roses – za co nigdy nie przestanę im dziękować – wyniosłem wiedzę na temat tego, jak pracować z innymi ludźmi. Bez Gunsów prawdopodobnie nigdy bym się tego nie nauczył.
Z czasem sytuacja zaczęła, rzecz jasna, ewoluować, ale przychodząc do Guns N’ Roses, dołączyłem do grupy ludzi, w której każdy miał inne muzyczne korzenie. Robin [Finck] miał na koncie współpracę z Nine Inch Nails. Paul Tobias dorastał z Axlem. Dizzy [Reed] pochodził z muzycznej sceny Los Angeles. Josh Freese był tym, który załatwił mi miejsce w zespole. Krótko mówiąc, pochodziliśmy z różnych rzeczywistości. Axl lubił różnorodność, którą każdy z nas wnosił do zespołu, i to ona pomagała nam tworzyć. Wszyscy wkładaliśmy w piosenki kawałek siebie.
Axl miał tę zasługę – choć on nigdy nie przyzna, że to zasługa, bo nie sądzę, żeby naprawdę rozumiał, ile robi – że był naprawdę wybitnym producentem. Podobało mu się to, co każdy z nas wnosił, i potrafił jakoś złożyć to w całość: „Dobra, podoba mi się ten fragment. Mam wokal, ale potrzeba czegoś jeszcze. Tommy, może spróbujesz? A może ty, Paul?”. Pomagał nam rozwijać skrzydła. To siłą rzeczy było czasochłonne, ale, szczerze mówiąc, to nie dlatego nagrywanie „Chinese Democracy” trwało tak długo. Axl zaangażował nas wszystkich. Naprawdę nie było takiej piosenki, która byłaby dziełem tylko jednej osoby.
To dotyczy także utworów, które sam zaproponowałem. Przedłożyłem zespołowi parę różnych numerów i Axlowi w większości podobały się te kawałki, a mimo to pytał: „Robin, co o tym myślisz?”. A Robin wtrącał swoje trzy grosze. To było naprawdę bardzo ciekawe podejście, którego sam od siebie nigdy bym się nie nauczył.
Świetna sprawa. To dlatego tak kocham „Chinese Democracy”. Na tej płycie sporo się dzieje. Stworzenie tego albumu – bez względu na to, czy komuś on się podoba, czy też nie – wymagało olbrzymiego nakładu wspólnej pracy.
Axl przyjął taki system, bo myślę, że dawniej, kiedy Gunsi grali jeszcze w starym składzie, każdy walczył o siebie, o własną piosenkę, ble, ble, ble. A on, będąc wokalistą, musiał decydować: „Dobra, ten kawałek jest w porządku, za to nad tamtym trzeba przysiąść fałdów”. Ale każdy na niego naciskał, żeby zaśpiewał jego piosenkę. To było problematyczne.
Axl musiał znaleźć sposób na to, żeby wszyscy pracowali razem. Doszedł w tym do mistrzostwa.
Od czasu „Chinese Democracy” nie wydał innej płyty, a moim zdaniem to wielka szkoda. Axl to bardzo utalentowany człowiek i stać go na to, żeby nagrać świetny album.
Przed naszą rozmową wysłuchałam „Chinese Democracy” raz jeszcze. Wydaje się, że dzisiaj ta płyta jest jeszcze lepsza. Odnoszę wrażenie, że upłynęło już wystarczająco dużo czasu, żeby ludzie mogli słuchać jej bez dawnych uprzedzeń, po prostu wsłuchując się w muzykę i wychwytując jej sens. Bo to naprawdę interesujący album. Gęsty znaczeniowo. Sporo się na nim dzieje. Myślę, że ludzie w końcu sobie uświadomią, że to naprawdę znakomity krążek. Sądzę nawet, że kiedyś będzie postrzegany jako najlepsza płyta Guns N’ Roses. Jasne, możesz przywoływać ich pierwsze albumy, jest na nich wiele hitów. Ale w „Chinese Democracy” ciekawe jest to, jak wiele w piosenkach z tej płyty jest Axla. Śpiewa w nich, k***a, o swoim życiu, o życiu w ogóle. To coś o wiele więcej niż tylko klasyczne rockandrollowe numery o uzależnieniu od prochów itp. … czy „Sweet Child O’ Mine”. Nie, jest w tych utworach większa głębia, mądrość niż na wcześniejszych krążkach.
Jest takie zdanie, które często przypisuje się Richardowi Fortusowi, a które mówi, że podczas prób Guns N’ Roses byłeś „kierownikiem muzycznym” i „liderem”. Czy postrzegałeś samego siebie w taki sposób? Wiesz, to było w pewnym sensie nieuniknione. Przynajmniej na początku, kiedy to przez zespół przewinęło się dwóch różnych bębniarzy. Po przyjściu Briana [Mantii] stało się jasne, że jeśli mamy razem stworzyć sekcję rytmiczną, to musimy się zgrać, co wymagało ogromnego nakładu pracy. Następnie trzeba było zrobić to samo z resztą zespołu. Odpowiedni podział ról był naprawdę ważny. Myślę, że wcieliłem się w tę rolę, bo najzwyczajniej w świecie miałem do tego dość odwagi. Zresztą podejrzewam, że po części stało się tak mimochodem, z przyczyn, które nazwałbym praktycznymi.
W każdym razie ktoś musiał wszystkich zgrać, sprawić, żeby to miało sens. A ja byłem do tego zdolny. Byłem zdolny wziąć sprawy w swoje ręce i powiedzieć: „Słuchajcie, tak jest w zapisie i tak musimy grać. Nie możemy gubić rytmu. Nie możemy robić tego, tamtego… itd.”. Reasumując, potrafiłem złożyć takie rzeczy do kupy i sądzę, że Axl z czasem to docenił.
Co ci w tym pomogło? Doświadczenia wyniesione z The Replacements? Liderowanie zespołowi? No cóż, poznałem tych ludzi, dowiedziałem się, co grają, jakie mają brzmienie, i byłem w stanie powiedzieć: „Słuchajcie, musimy zagrać te piosenki dla fanów, dla ludzi, którzy kochają Guns N’ Roses. I lepiej, żebyśmy zrobili to porządnie, jeśli nie chcemy, żeby było po nas”. Tak to mniej więcej wyglądało. Mówiłem: „Sekcja rytmiczna musi być cholernie zwarta, bo Duff [McKagan] i Matt Sorum czy Steven Adler tak właśnie grają. Czy raczej grali za swojej bytności w zespole”
[śmiech] Co do poszczególnych partii… możesz zjawić się w Guns N’ Roses i mniemać, że znasz ich piosenki, dopóki ich, k***a, nie rozłożysz na czynniki pierwsze i nie sprawdzisz, co grał Izzy, co Slash, i co poza tym. Tego jest sporo. Jest w tych utworach wiele różnych partii i cholernie trudno przez nie przebrnąć. Nie można po prostu sobie grać, trzeba robić to dobrze. Uznałem, że moim obowiązkiem jest nad wszystkim zapanować, bo byłem najbardziej doświadczony. Kiedy dołączyłem do zespołu, miałem znacznie większe doświadczenie niż pozostali… z wyjątkiem Dizzy’ego. Dlatego podjąłem się tego zadania.
Podczas koncertów Guns N’ Roses kilka razy zdarzyło ci się stanąć przy mikrofonie, żeby zaśpiewać twój kawałek solowy, „Motivation”, a także cover „Sonic Reducer”. Czy dobrze się przy tym bawiłeś? Świetnie. Miałem do wyboru: albo to, albo solówka na basie
[śmiech], a nie zamierzałem tam siedzieć i, k***a, grać solówki. W każdym razie Axl tak bardzo biegał po scenie, że co kilka utworów musiał zrobić sobie przerwę, żeby odetchnąć i dalej robić to, co do niego należy. To dlatego koncerty tyle trwają. Tak czy owak, Axl chciał, żebym wniósł coś od siebie, a ja wykombinowałem właśnie to.
Pamiętam, że za pierwszym razem zagraliśmy jakiś piep***ony numer Sex Pistols. Nie pomnę, co to dokładnie było. W każdym razie Axlowi naprawdę się spodobało. Kiedy graliśmy tę piosenkę, rzucił coś w stylu: „To jest zaje***iste. Uwielbiam to. Ble, ble, ble…”, po czym pognał, żeby się przebrać, złapać trochę tlenu, napić się wody… czy coś tam
[śmiech]. Od tamtej pory co jakiś czas zmieniałem repertuar.
Pięknie! Którą z piosenek Guns N’ Roses z punktu widzenia basisty najlepiej gra się na żywo?Zawsz lubiłem grać „You Could Be Mine”. Nieodmiennie uważam, że to naprawdę fajny kawałek. Osobliwie ciężki, gdy idzie o gitarę basową. To jedna z tych rockandrollowych rzeczy, które po prostu mi podchodzą [śmiech].
@daub – jestem zobowiązana za wskazanie źródłaŹródło