W czerwcu tego roku na łamach magazynu „Rolling Stone” ukazał się artykuł poświęcony Melissie Reese, pierwszej kobiecie będącej oficjalnym członkiem Guns N’ Roses.
(Na forum w tłumaczeniu @sunsetstrip : https://gunsnroses.com.pl/forum/artykuly/melissa-dziewczyna-w-gnr-serio/) Zanim jednak Melissa ostatecznie przebiła szklany sufit, było w nim już sześć sporych wyłomów. Ich autorki to: Cece Worrall-Rubin, Anne King i Lisa Maxwell (instrumenty dęte), a także Diane Jones, Tracey Amos i Roberta Freeman (chórki).
Wszystkie zostały zaangażowane w początkowej fazie trasy promującej albumy „Use Your Illusion”, latem 1991 roku, i pozostały z zespołem przez dwa lata. I mimo że potem ich drogi się rozeszły, to wówczas odegrały niemałą rolę w kształtowaniu się brzmienia Guns N’ Roses.
Roberta Freeman opowiedziała nam w rozmowie telefonicznej o tamtych czasach. W jakim wieku zrozumiałaś, że chcesz śpiewać? Boże… chyba od razu. Już jako mała dziewczynka często miałam do czynienia z muzyką. Moi rodzice ją uwielbiali. Matka była miłośniczką opery i muzyki folkowej, a ojciec – bluesa i jazzu. Zawsze wiedziałam, że będę śpiewać. Zawsze. Nigdy nie miałam co do tego wątpliwości.
Jakim sposobem trafiłaś do zespołu Cinderella i promowałaś z nim „Heartbreak Station”? Od przyjaciela dowiedziałam się, że trwają przesłuchania. Wysłałam zdjęcie i papiery. Kiedy zjawiłam się w sali przesłuchań, powiedzieli, że mało brakowało, a w ogóle by mnie nie zaprosili, ponieważ nie byłam dostatecznie… czarna. W moich żyłach płynie mieszana krew. Matka wywodzi się z żydowskiej rodziny z Europy Wschodniej, ojciec był czarnoskórym Amerykaninem. Ludzi zawsze ciekawiło moje pochodzenie.
O chłopakach z Cinderelli nie mogę powiedzieć złego słowa. Uwielbiam ich. Ale w tamtych czasach sam fakt korzystania z chórków był dla tak zwanych
hair bandów czymś niesłychanym. Jedyny wyjątek stanowili Mötley Crüe. Cinderella poszli w ich ślady. Szukali wokalistek soulowych, a ja w ich mniemaniu nie miałam w sobie dość soulu. Kiedy jednak zaczęłam śpiewać, zmienili zdanie.
Czy byłaś tam sama? Zatrudnili mnie i Dianę Jones. Skończyło się na tym, że odbyłyśmy z nimi całą trasę. To było wspaniałe doświadczenie. Świetnie się bawiłam. Ci ludzie byli dla mnie jak bracia. Naprawdę ich uwielbiałam. Ich perkusista, Fred Coury, był, zdaje się, dobrym kumplem Slasha i kiedy trasa dobiegła końca, Slash wspomniał mu, że Axl chciałby włączyć do zespołu żeńskie głosy. „Właśnie skończyliśmy koncertować”, rzucił wtedy Fred. „Może spytasz, czy Roberta nie byłaby zainteresowana?”.
Tak to się zaczęło. Kiedy zadzwonił do mnie Slash, miałam już na koncie współpracę z wielkimi nazwiskami. Jasne, telefon od Slasha był czymś wspaniałym, ale zarazem mniej szokującym, niż ktoś mógłby pomyśleć. W większe zdumienie wprawiło mnie to, że poszukują żeńskich głosów. Aż do tamtej pory jedynie Mötley Crüe i Cinderella poważyli się na coś takiego. Poza tym wiedziałam, jaką cieszą się reputacją, i byłam przygotowana na to, że spotkam się z przejawami mizoginii.
Co więcej, niewiele wcześniej ukazała się piosenka, w której Axl użył słynnego słowa na N. Taak… No cóż, nigdy nie wykonałam z nimi tego kawałka [chodzi o „One In A Million” – przyp. red.], choć oczywiście słyszałam o nim. Szczerze mówiąc, bardziej zaprzątało mnie to, że kiedy trafiłam do zespołu, Slash powiedział coś w rodzaju: „Rób to, co uważasz za stosowne. Właściwie nie mamy chórków. Chcę, żebyś sama wybrała dziewczyny, które będą śpiewać z tobą”. Na moich barkach spoczęła więc odpowiedzialność za choreografię, aranżacje wokalne i dobór ludzi.
Ostatecznie wybrałam Tracey Amos, a kiedy Traci zrobiła sobie małą przerwę, zaprosiłam Dianę Jones.
Miałam na głowie sporo spraw. Starałam się o tym za dużo nie myśleć, wiedziałam tylko jedno: chcę wykonywać swoją pracę najlepiej, jak potrafię. Moją uwagę pochłaniało wiele rzeczy.
Axl zawsze traktował mnie z najwyższym szacunkiem, był uprzedzający grzeczny – i może właśnie dlatego po wysłuchaniu tej piosenki nie uznałam jej za rasistowską. Pomyślałam raczej, że ukazuje punkt widzenia pełnej rasowych uprzedzeń Ameryki… czy coś w ten deseń. To bynajmniej nie spędzało mi snu z powiek.
Co więcej, doszły mnie słuchy, że [Gunsi] byli cięci na rasistów. Axl miał czarnoskórych w zespole, zapraszał czarnoskórych na scenę… Ludzie z jego najbliższego otoczenia są czarnoskórzy. Nigdy nie postrzegałam go jako rasisty. Przez myśl by mi to nie przeszło.
[Gunsi] mieli wtedy na swoim koncie dwa świeżo nagrane monumentalne albumy. Opowiedz o tym, jak pomogłaś im przenieść je na scenę. No cóż, robiłam to, co podpowiadał mi instynkt. Aranżowałam chórki do tych piosenek, które słyszałam gdzieś w mojej głowie. A ponieważ słyszałam również chórki, to wydawało mi się, że to ma sens. Były i takie kawałki, które miały chórki niejako same z siebie. To dotyczy zwłaszcza „Knockin’ On Heaven’s Door”. Praca z tym utworem była dziecinnie łatwa, choć muszę przyznać, że dodałam tam coś od siebie. Jakąś małą część Roberty.
Był nawet taki moment, kiedy obawiałam się, że dałam się ponieść i że napytam tym sobie biedy. Im dłużej trwała trasa, tym bardziej chciałam coś wnieść i tym bardziej rozbudowywałam moje małe solo. Wreszcie któregoś dnia menedżer zjawił się i powiedział: „Robisz trochę za dużo. Ogranicz to”. Sądzę, że zgłosili się z tym do mnie, bo trudno im było przewidzieć, co myśli Axl. Rzadko z nimi rozmawiał, a oni po prostu chcieli, żeby był zadowolony.
W każdym razie zabawne jest to, że Axl usłyszał tę naszą rozmowę, włączył się i rzucił: „Uwielbiam to, co robisz, Roberto. Tak trzymaj”.
Chyba sprawił ci tym wielką przyjemność. Byłam w siódmym niebie, bo aż do tamtej pory nie wiedziałam, co o mnie myśli. Nie wiem, jak jest teraz, ale wtedy izolował się od pozostałych. Niełatwo było z nim pogadać. Nie zjawiał się na próbach. Spoczywała na mnie odpowiedzialność za chórki, choreografię i tak dalej, a nie miałam pojęcia, jak on mnie odbiera. Slash podchodził do tego na luzie. Mawiał: „To Axlowi na tym zależało. Rób wszystko, co uważasz za stosowne, i tyle”.
Kiedy Axl nie przychodził na próby, byłam kłębkiem nerwów. Myślałam sobie: „Boże, a jeśli nie podoba mu się to, co robimy na scenie? Być może będę musiała zacząć wszystko od nowa”. Pierwszej nocy chciałam pójść do niego z Tracey, przećwiczyć nasze partie i wyjaśnić, jakie mam plany. Nie pozwolili mi tego zrobić.
Upierałam się, to było dla mnie ważne. Nie chciałam mu przeszkadzać. W grę wchodziło coś, co podczas koncertu było istotne i czego on sam ode mnie oczekiwał. W końcu pozwolono mi do niego pójść. Pamiętam, że usiadłam, włączyłam taśmę i razem z Tracey śpiewałam do niej. Axl siedział, uśmiechał się przez cały czas i potakująco kiwał głową. A ja cieszyłam się, że mój szef jest zadowolony.
Tamta trasa przeszła do historii jako chaotyczna. Koncerty często zaczynały się bardzo późno.
Czasami dochodziło do awantur. Jak to wszystko wyglądało z twojej perspektywy? Czy było bardzo stresujące?To było stresujące, ale z czasem stało się czymś normalnym. Wiedzieliśmy, że jeśli koncert ma się zacząć o ósmej, to prawdopodobnie nie wyjdziemy na scenę wcześniej niż o dziesiątej. Albo jeszcze później. Pamiętam, że niekiedy zaczynaliśmy grać o północy. Przygotowywałyśmy się, nakładałyśmy makijaż, peruki, stroje… Musiałam się rozgrzewać i rozgrzewać. Ćwiczyłam głos i starałam się nie zasnąć. Scena była naprawdę pokaźnych rozmiarów. Pod nią znajdowały się garderoby. Dla rozrywki grałyśmy tam w karty i po prostu spędzały razem czas.
Nie włączałam się do wszystkich piosenek, bo wiedziałam, że to byłaby przesada. Wybrałam tylko niektóre. Axl każdej nocy podejmował decyzje co do setlisty.
Zwyczaj nakazuje, aby podczas każdej trasy koncertowej drukować listę utworów. Nawet jeśli piosenki zmieniają się z koncertu na koncert, taka wydrukowana setlista jest nieodzowna.
Otóż to nie było w stylu Axla. Siedziałyśmy pod sceną, grając w karty czy po prostu gadając, nagle rozlegały się akordy „November Rain”, a ja biegłam z Tracey na scenę, żeby zrobić, co do mnie należało. To było ekscytujące i na wskroś spontaniczne.
To była długa trasa. Czy pod koniec byłaś wykończona? To rzeczywiście była długa trasa. W ciągu dwóch lat wystąpiłam na każdym koncercie. Mowa o 194 koncertach w 21 krajach. Graliśmy przy każdej pogodzie – czy świeciło słońce, czy padał deszcz. Pamiętam, że w Japonii nabawiłam się infekcji jelitowej i przez jakiś miesiąc miałam problemy z trawieniem. Pewnego dnia, gdy byłam już gotowa, Axl spojrzał na mnie i powiedział: „Boże, przecież ty jesteś zielona. Jeżeli nie czujesz się na siłach, nie musisz wychodzić na scenę”. Ja na to: „Nie, przedstawienie musi toczyć się dalej. Wyjdę”. Ktoś z obsługi przyniósł mi na wszelki wypadek wiadro. Czułam się okropnie.
Jak wspominasz koncert ku czci Queen na Wembley? Wspaniale! Przede wszystkim nigdy wcześniej nie występowałam przed takim tłumem. Byli tam wszyscy. Ja sama byłam wielką fanką Queen. Kiedy byliśmy na scenie, Brian May stanął za mną, a ja nie miałam o tym pojęcia, dopóki się nie odwróciłam i nie zobaczyłam go. Mogłam tylko pomyśleć: „O mój Boże!”. To było naprawdę niewiarygodne doświadczenie. I historyczny moment. Mieliśmy złożyć hołd [Freddie’emu], mówić o straszliwej chorobie, która zabierała tak wiele drogich nam osób.
Niesamowita rzecz. Była tam Liz Taylor. I Robert Plant, i Roger Daltrey. Byłam w szoku. Gdziekolwiek bym nie spojrzała, widziałam znajome twarze. I nawet jeśli miałam już na swoim koncie współpracę z wieloma ludźmi, to widok osób, które przez tyle lat podziwiałam, był ekscytujący. No i ta zdumiewająca publiczność… Coś niebywałego! Wtedy po raz pierwszy wystąpiliśmy z Eltonem Johnem. Potem były jeszcze MTV Movie Awards.
Ileż pięknych rzeczy stało się moim udziałem za sprawą Guns N’ Roses…!
Czy mogłabyś opowiedzieć coś o „November Rain”? Co sprawia, że ta piosenka tak wspaniale wypada na żywo?Pamiętam, że podczas jednego z koncertów – wydaje mi się, że to było w Ameryce Południowej – zaczęło lać jak z cebra. Ta anegdota jest mi szczególnie droga… Graliśmy „November Rain” i to był magiczny moment. Choćby przez samo to, że mieliśmy przed sobą tylu fanów. Czasami, kiedy grasz koncert i zaczyna padać, ludzie reagują okropnie. Ale tamtego dnia deszcz tylko rozbudził ich entuzjazm. Byli w siódmym niebie. Przypominam sobie, że przez głowę przemknęła mi myśl: „Na scenie jest sporo elektryki, a deszcze leje i leje”. Nie sądzę jednak, żeby ktokolwiek zwrócił na to uwagę. Tamta chwila była zbyt niesamowita. Istna magia.
Moim ulubionym kawałkiem było „Knockin’ On Heaven’s Door”, bo to właśnie podczas tej piosenki Axl każdej nocy przedstawiał mnie i Traci. Miałyśmy zachęcać publiczność, żeby śpiewała z nami. Dzięki temu utworowi zyskałam trochę sławy, bo ludzie po prostu słyszeli moje imię.
Myślę, że Axl jest jednym z najwybitniejszych wokalistów rockowych wszech czasów.
Czego nauczyłaś się, obserwując go podczas kolejnych koncertów? Przede wszystkim muszę powiedzieć, że kiedy rozpoczęłam współpracę z Guns N’ Roses, wcale nie byłam ich fanką. Oczywiście, słyszałam o nich, ale nie byłam ich fanką. Spodziewałam się, że ci „źli chłopcy” rock and rolla nie będą podchodzić do pracy zbyt poważnie. Koniec końców, byli wówczas naprawdę młodzi! Gdy jednak trasa się zaczęła, odkryłam, że Axl przywiązuje wielką wagę do lekcji śpiewu, ćwiczeń i dyscypliny. Ciężko pracował i naprawdę zdrowo się odżywiał. Zawsze starał się dawać z siebie wszystko. Potrafił śpiewać, biegając z jednego końca sceny w drugi. To wywarło na mnie ogromne wrażenie. Jasne, zdarzało mi się tańczyć podczas śpiewu, nigdy jednak nie oddalałam się od mikrofonu. Za to Axl biegał po schodach wokół sceny, która bynajmniej nie była mała, śpiewając to w wyższych, to znowu w niższych rejestrach. Przyglądałam się temu, mile zaskoczona. To naprawdę było coś!
Slash napisał w swojej książce, że ekipa telewizyjna nakręciła za kulisami sporo materiału, który nigdy nie ujrzał światła dziennego. Pamiętasz coś takiego? [Śmiech] Tak! Pamiętam, że pchali się z kamerami do garderoby, akurat kiedy się przebierałyśmy! Zatrzaskiwałyśmy im drzwi przed nosem. Filmowali wszystko – podróż samolotem, kulisy, wszystkie przygotowania… Byli zawsze i wszędzie. Nie pamiętam, czy tak było od początku…Zdaje się, że zaczęli gdzieś w połowie trasy. W każdym razie to było irytujące. Wtykali nos wszędzie, wszystko chcieli utrwalić na filmie.
Dzisiaj te chwile obrosły legendą. To była jedna z najdłuższych tras w dziejach rock and rolla.
W jakimś sejfie są więc wielogodzinne nagrania z tamtej trasy. Mam nadzieję, że pewnego dnia na ich podstawie powstanie jakiś film dokumentalny. Tak. Myślę, że byłby bardzo zajmujący.
Jak potoczyły się sprawy po powrocie z Ameryki Południowej?Z tego, co zrozumiałam, w zespole były tarcia. Nie chcieli stracić Gilby’ego [Clarke’a]. Potem Slash wyruszył w trasę ze Snakepit i zabrał Gilby’ego ze sobą. Chyba wtedy wszystko się posypało. Oczywiście nas, dziewczyn, nikt już nie zaprosił, bo byłyśmy w zespole z woli Axla. Pozostali woleli męski zespół. Myślę, że chórki i sekcja dęta były dla nich zbyt wyrafinowane. Chcieli wrócić do korzeni. I tak to się skończyło.
Źródło