Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że przemówiły do mnie tylko trzy kawałki. Przez zapewnienia muzyków spodziewałam się naprawdę jakiegoś super łał itd. Płyta jako całokształt mnie bardzo rozczarowała. Wydaje mi się, że spokojnie wystarczyłoby jakieś 11-12 kawałków. Oczywiście rzecz gustu.
No i ta monotonia. Lubię Mylesa i w żadnym wypadku nie umniejszam mu zdolności i możliwości... problem w tym, że na tym krążku nie pokazał żadnych możliwości, śpiewając niemal w identyczny sposób w każdym kawałku. To sprawiło, że bardzo szybko miałam dość. Odniosłam też wrażenie, że chociaż częściowy materiał to odrzut z AL, który został teraz dopracowany, co sprawiło, że kompletnie nie zaskoczyło mnie brzmienie.
Ogólnie bardzo sobie cenię twórczość Slasha, jest mi znana najlepiej jako solowa, ale chyba nadszedł czas by zabrać się za coś innego