Wokalista Alter Bridge wyjaśnia, na czym polega siła debiutanckiej płyty Guns N’ Roses. Kiedy latem 1987 roku płyta „Appetite For Destruction” ujrzała światło dzienne, nie istniało nic, co można by z nią porównać. Zwiastowała zmianę gwardii. W obiegu było wówczas wiele hard rockowych zespołów, ale ich płyty zawsze były takie ugładzone… Wszystko jakby traciło pazur.
Już po pierwszym przesłuchaniu stawało się jasne, że „Appetite For Destruction” to zupełnie co innego. Była surowa, jak mieszanka najlepszego rocka lat siedemdziesiątych z punk rockiem. Piosenki były znakomicie napisane. Głos Axla brzmiał wspaniale. No i był fenomenalny Slash. Ta płyta była błyskotliwa od pierwszej nuty po ostatnią.
Jednak tym, co przede wszystkim Guns N’ Roses przywrócili ówczesnej scenie muzycznej, był pierwiastek niebezpieczeństwa. Nie sposób było przewidzieć, co zrobią. Wystarczy spojrzeć na okładkę ich płyty [dzieło Roberta Williamsa], żeby zrozumieć, dlaczego niektórzy sprzedawcy opakowywali ją albo w ogóle nie eksponowali.
Także pod względem czasowym wszystko zagrało. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Guns N’ Roses w MTV, byłem jeszcze chłopcem i mieszkałem z rodzicami. W klipie zatrzymał się autobus, wysiadł Axl, a potem rozbrzmiało „Welcome To The Jungle”. Przez trzy minuty siedziałem z rozdziawioną szczęką. Nigdy wcześniej nie widziałem nic równie wspaniałego. Słuchałem tej płyty z kasety, którą kupiłem i którą mam do dzisiaj, doprowadzając tym moich rodziców do szału. „Cóż to za hałas dobywa się z pokoju Mylesa?”, mówili, słysząc głos Axla.
I o to właśnie chodziło: żeby doprowadzić rodziców do szału.
Poza tym krążyły słuchy, że na czas nagrywania „Rocket Queen” Axl sprowadził do studia kobietę. Jako smarkacz myślałem sobie: „Ooo! Właśnie słucham kogoś, kto uprawia seks!”.
Niestety, nigdy nie udało mi się zobaczyć klasycznego składu na żywo. Guns N’ Roses zawitali w moje strony z Iron Maiden, ale ja nie zdołałem odłożyć z kieszonkowego tyle, żeby uzbierać na bilety. Strasznie żałuję.
Gdy światło dzienne ujrzały oba „Use Your Illusion”, byłem już na innym etapie. Możesz mi wierzyć lub nie, ale zwariowałem na punkcie jazzu, a zwłaszcza Milesa Davisa. „Illusion” to solidne granie, lecz nie miały na mnie takiego wpływu.
Mimo że minęło już trzydzieści lat, „Appetite For Destruction” to wciąż wspaniała płyta. A powód jest prosty: to doskonały mariaż wielkiego zespołu i wyśmienitych piosenek.
Źródło