fot. Małgorzata Sęczak "Myślę, że ludzie powinni docenić to, że Axl wciąż ma ochotę dalej ciągnąć ten zespół, i że znajduje muzyków, którzy chcą to robić razem z nim. Że wciąż dajemy solidne, energetyczne, prawie trzygodzinne koncerty. Więc zamiast narzekać na zmiany w składzie, ludzie powinni cieszyć się, że ten zespół nadal istnieje. Era Axla i Slasha była wielkim etapem w historii Guns N' Roses, ale obecnie również dzieje się mnóstwo pozytywnych rzeczy. Choćby to, jak zespół otworzył się przez ostatnie kilka lat. Kiedy ja dołączyłem w 2006 r. nie było żadnej interakcji z fanami. Postanowiłem to trochę zmienić - na początku spędzałem po 6 godzin dziennie, odpisując na maile, organizowałem spotkania Meet & Greet. Wcześniej tego nie było! Teraz takie spotkania odbywają się dość regularnie, w necie na bieżąco zamieszczamy też zdjęcia z trasy. Dlatego uważam, że obecny rozdział zespołu również ma dużo do zaoferowania. Natomiast cała książka pod tytułem Guns N' Roses będzie najbardziej zwariowaną pozycją w historii światowego rocka, tego jestem absolutnie pewien!"
Małgorzata Sęczak: Od lutego znów jesteście w trasie - najpierw po Stanach, a teraz w Europie - czy któryś z tych ostatnich koncertów był dla ciebie wyjątkowy, z jakiegoś powodu szczególnie ważny? A może wszystkie są takie same?Ron Thal: Wyjątkowo ważny był koncert w Dublinie. Kiedy graliśmy tam po raz ostatni 2 lata temu, mieliśmy pewne problemy, na scenę wyszliśmy też ze sporym opóźnieniem, koncert został przerwany... Tym razem chcieliśmy więc w jakiś sposób zrekompensować to naszym fanom. Daliśmy naprawdę solidne show i moim zdaniem nie było do czego się przyczepić. Zagraliśmy też wiele innych dobrych koncertów. Dla mnie ważne jest to, by rozpoczynały się one z jak najmniejszym opóźnieniem. Jeśli ludzie zbyt długo czekają, to normalne jest, że się wkurzają i zaczynają się gwizdy. Wtedy i ja jestem wkurzony, bo przecież nie o to w tym wszystkim chodzi. Robimy koncerty przede wszystkim po to, by ludzie dobrze się bawili, by dostarczyć im pozytywnych emocji, a nie po to, żeby się wściekali jeszcze przed naszym wyjściem na scenę.
MS: A jeśli uda się w miarę punktualnie rozpocząć koncert, to co decyduje o tym, że jest on dla ciebie udany: to, jak zagraliście czy jak bawiła sie publiczność?Ron: Kiedyś ważniejsze były dla mnie moje własne odczucia, zarówno w trakcie, jak i po koncercie. Ale zawsze były one zupełnie odwrotne do tego, jak reagowała publiczność. Mówię tu nie tylko o koncertach z Gunsami. Za każdym razem, kiedy wydaje mi się, że świetnie zagrałem, tak na stówę, słyszę głosy, że komuś się to bądź tamto nie podobało. Ale kiedy zdarza mi się słabszy występ, robię błędy i w ogóle kiepsko gram, wszyscy mi mówią, że było zajebiście. Może ta perspektywa na scenie i spod sceny jest zupełnie inna? Tak czy inaczej, przestałem się katować tym ocenianiem występów, staram się po prostu za każdym razem zagrać jak najlepiej.
MS: Jesteś w zespole Guns N' Roses od ponad 6 lat - czy na tym etapie rola gitarzysty Gunsów jest dla ciebie najważniejsza, czy też traktujesz ten zespół jako jeden z wielu projektów, w których bierzesz udział?Ron: Myślę, że i to i to. Kiedy gram z Gunsami, to jestem przede wszystkim ich gitarzystą i ten zespół jest dla mnie priorytetem. Ale kiedy nie jestem z nimi w trasie, robię przecież tak wiele innych rzeczy, współpracuję też z innymi artystami. Guns N' Roses to oczywiście największy projekt, w który jestem zaangażowany i mam świadomość, że dla wielu ludzi liczy się tylko ta najbardziej rozpoznawalna nazwa, ale ja sam nie definiuję się tylko jako ich gitarzysta.
MS: Często mówi się, że G N' R dziś to już nie to samo, co ten zespół sprzed lat, w oryginalnym składzie. Jaki Ty masz do tego stosunek? Jak reagujesz, gdy porównuje się ciebie np. do Slasha?Ron: Tak długo, jak ten zespół będzie istniał pod nazwą G N' R, zawsze już jego skład będzie porównywalny do jakiejkolwiek wersji składu z przeszłości. Ludzie robią jakieś zestawienia, próbują stworzyć taką trochę sztuczną rywalizację między nami. A my po prostu jesteśmy muzykami, robimy to samo i z reguły jeden nie ma nic do drugiego. To nie ja jestem odpowiedzialny za to, że Slash odszedł. Wiesz, mógłbym oburzać się na takie uwagi, ale to przecież nie ma sensu. Zamiast tego mówię: "Slash był wtedy, ja jestem teraz - zapraszam na koncert". Myślę, że takie porównywanie nas jest po prostu żałosne, niczego przecież nie zmieni. Przecież się nie popłaczę tylko dlatego, że ktoś powiedział, że wolałby zobaczyć na scenie Slasha. Ilu jest ludzi, tyle opinii, a jeśli chodzi o Guns N' Roses, to są to przeważnie bardzo skrajne opinie. Wiele osób ma pretensje o to, że zespół działa pod tą samą nazwą, mimo, że prócz Axla, nie ma już nikogo z pierwotnego składu. Ludzie muszą jednak zrozumieć, że to jest zespół Axla, od dnia pierwszego. A to, że inni odeszli - tak się po prostu dzieje. Ilu gitarzystów było w Red Hot Chili Peppers? Ilu w Whitesnake? Ilu wokalistów miał Black Sabbath czy Deep Purple? Historię zespołu można porównać do książki, która ma wiele rozdziałów. Jeśli zespół istnieje przez kilka dekad, to normalne jest chyba, że następują w nim zmiany. Niewiele jest zespołów, które przetrwały w swoim oryginalnym składzie - udało się to na przykład The Four Tops - skład się nie zmienił przez ponad 40 lat, aż do śmierci jednego z nich. Innym przykładem mogą być The Beatles, ale oni grali zaledwie dekadę. Generalnie nie można oczekiwać, że kilku ekscentrycznych facetów zwiąże się ze sobą niczym przysięga małżeńską i będzie trwać w zespole wiecznie. Pozabijaliby się przecież. Myślę, że ludzie powinni docenić to, że Axl wciąż ma ochotę dalej ciągnąć ten zespół, i że znajduje muzyków, którzy chcą to robić razem z nim. Że wciąż dajemy solidne, energetyczne, prawie trzygodzinne koncerty. Więc zamiast narzekać na zmiany w składzie, ludzie powinni cieszyć się, że ten zespół nadal istnieje. Era Axla i Slasha była wielkim etapem w historii Guns N' Roses, ale obecnie również dzieje się mnóstwo pozytywnych rzeczy. Choćby to, jak zespół otworzył się przez ostatnie kilka lat. Kiedy ja dołączyłem w 2006 r. nie było żadnej interakcji z fanami. Postanowiłem to trochę zmienić - na początku spędzałem po 6 godzin dziennie, odpisując na maile, organizowałem spotkania Meet & Greet. Wcześniej tego nie było! Teraz takie spotkania odbywają się dość regularnie, w necie na bieżąco zamieszczamy też zdjęcia z trasy. Dlatego uważam, że obecny rozdział zespołu również ma dużo do zaoferowania. Natomiast cała książka pod tytułem Guns N' Roses będzie najbardziej zwariowaną pozycją w historii światowego rocka, tego jestem absolutnie pewien!
MS: A jaka teraz panuje atmosfera w zespole, jakie macie relacje z Axlem? Spędzacie razem czas poza koncertami?Ron: Jasne, że tak. Zazwyczaj wszyscy zostajemy po koncercie, siedzimy, żartujemy. Jeśli jest jakieś after party, to Axl i DJ zawsze się na nim pojawiają. Ja sam nie imprezuję z nimi już tak często, jak to robiłem w przeszłości, nabrałem trochę dystansu, ale spotykam się z chłopakami w innych okolicznościach - z Richardem często chodzę na siłownię, z Tommym i Dizzym przesiaduję w jakimś barze do późna w nocy. Wczoraj z DJ'em włóczyliśmy się po Krakowie... naprawdę spędzamy ze sobą sporo czasu kiedy jesteśmy w trasie. Logistycznie zespół podróżuje oddzielnie i Axl oddzielnie, ale to dlatego, że on inaczej przygotowuje się do koncertu. Ale ostatecznie i tak w końcu spotykamy się na scenie
MS: Pamiętasz swój pierwszy koncert z Gunsami w Nowym Jorku w 2006 r.? Stresowałeś się trochę?Ron: Nie aż tak bardzo, pewnie dlatego, że w dość zwariowanych okolicznościach trafiłem do zespołu. Rozmowy z managementem rozpocząłem jeszcze w 2004 r., ale polegały one bardziej na wymianie pomysłów, muzyki. Żadne konkretne propozycje nie padały. Byłem też cały czas w kontakcie z chłopakami z zespołu, a także z Caram - ich producentem. I wtedy pojawiły się plotki, że mam dołączyć do składu. Próbowałem je zdementować, ale moje wypowiedzi, wycięte przez niektórych z kontekstu, tylko pogorszyły sprawę. Dodatkowo pokłóciłem się jeszcze z managementem, nie gadaliśmy przez półtora roku. Nie chciałem więc mieć z nimi nic wspólnego. I dopiero na kilka tygodni przed trasą w 2006 r. ponownie się ze mną skontaktowali z zapytaniem, czy mam ochotę zagrać na tej trasie. Kazałem im się odwalić. Wciąż byłem na nich wkurzony. Ale mój kolega, notabene prawnik, namówił mnie, bym chociaż z nim pogadał. Tylko dla niego się zgodziłem. Następnego dnia spotkałem się z zespołem, zagraliśmy 3 kawałki z "Appetite For Destruction" - były to chyba "Mr. Brownstone", "Paradise City" i "Welcome to the Jungle". Wyszło nieźle, więc kolejnego dnia spotkaliśmy się ponownie - w sumie jammowaliśmy przez 7 dni, a potem pojechałem z nimi w trasę.
MS: A to prawda, że nie dostałeś nawet kopii "Chinese Democracy", by zapoznać się z materiałem?Ron: Prawda, niestety. Tak bardzo martwili się, że ten nowy materiał wycieknie, że nawet mnie nie dali. Ten album to była pilnie strzeżona tajemnica, a przecież wówczas jeszcze mnie nie znali. Więc nowych kawałków z "Chinese Democracy" uczyłem się mając do dyspozycji długopis, kartkę papieru, słuchawki i pół godziny na przesłuchanie. Przed tym pierwszym koncertem martwiłem się tylko, czy nie pomylą mi się piosenki, bo nie pamiętałem nowych tytułów. Miałem nawet ściągawki poprzyklejane do głośników, cały czas robiłem też notatki, zapisywałem wszystko, co wydawało mi się istotne. W ten sposób się uczyłem. Ale nie to było dla mnie najtrudniejsze - gorsze było to, że nie miałem wówczas żadnego wsparcia. Od nikogo. Zaproszono mnie do składu, Axl chciał mnie w zespole, ale nigdy formalnie mnie nie przedstawił. Nigdy też nie wydano żadnego oświadczenia w mojej sprawie. Pewnego dnia po prostu pojawiłem się na scenie, bez żadnych wyjaśnień kim jestem i co tam robię. Dlatego fani reagowali jak reagowali, byli w stosunku do mnie bardzo nieufni. Musiałem sam utorować sobie do nich drogę, dotrzeć do nich z informacją o sobie. Sam zespól i ekipa początkowo też nie okazywali zbyt wielkiego wsparcia. Na koncertach nie miałem swojego mikrofonu, nie było dla mnie miejsca w pokoju mikserskim. Miałem do zaoferowania tej grupie trochę więcej niż tylko gra na gitarze, ale nikogo to nie interesowało. Dopiero gdzieś tak w okolicach wydania "Chinese Democracy" zespół uświadomił sobie, że i ja mam swój cel, że chcę wnieść coś więcej. Na koncertach zacząłem robić chórki, grać na gitarze bezprogowej. Tak więc upłynęło sporo czasu zanim poczułem się mile widziany w tym zespole (...)
Całość wywiadu możesz przeczytać na łamach RockMagazynu -
http://www.rockmagazyn.pl/wywiad/169,guns-n-roses-ron-bumblefoot-thal-ludzie-powinni-cieszyc-sie-ze-ten-zespol-nadal-istnieje.htmZachęcamy do polubienia fanpage'u RockMagazynu -
https://www.facebook.com/rockmagazyn