Z perspektywy Warszawy wszystkie inne miasta w Polsce to prowincja, więc normalne, że celebryci się niespecjalnie chcieli ruszać. Inna sprawa, że na innych koncertach Gunsów, nawet tych sprzed przegrupowania, pewnie celebryci się zjawiali i swoją opinię mieli, ale, umówmy się, np. w 2006, czy ciut później rola mediów społecznościowych w Polsce też była inna niż teraz.
Wiadomo, że każdy chce jechać na koncert jak najbliżej, więc pewnie nawet tutaj znajdą się pewnie nieliczne osoby, które były na wszystkich koncertach. Ale co to zmienia? Nie zawsze jest kasa, nie zawsze jest czas, nie zawsze są warunki do tego, żeby jechać przez pół Polski na koncert, czy mecz. Zakładam, że w Warszawie, tak samo jak na każdym wcześniejszym koncercie było spore grono ludzi, którzy nie znali składu zespołu, którzy niekoniecznie byli zaznajomieni z takimi kawałkami jak Madagascar, czy Slither, ale co z tego? Grunt, że byliśmy tam wszyscy razem i ogólny odbiór koncertu był raczej dobry. Nie było specjalnego gadania o Mikim, choć Miki oczywiście się pojawił, ale akustyka Narodowego to w wielu momentach zniwelowała. A na innych koncertach już niekoniecznie.
Ale liczy się coś innego. Liczy się prawie 3.5-godzinny koncert i set, który na tle poprzednich koncertów tej części trasy jest setem gigantem. Wczoraj zerknąłem na poprzednie sety i wiecie co zauważyłem? Był koncert bez Better, były koncerty bez Don't Cry. To kawałki bez których nie wyobrażam sobie teraz koncertu Gunsów. A jednak ich nie było. Dlatego nie dziwię się, że ogólny odbiór koncertu jest bardzo pozytywny i z zazdrością patrzę na te kraje, w których Gunsi dopiero zagoszczą, bo wiem, że u nich set też będzie potężny, może odbiegać od naszego i być może z perspektywy czasu powiem, że nasz koncert był prawie najlepszy na tej trasie.
Jest jeszcze coś. Na koncert jechałem bez szczególnych oczekiwań, ale z nadzieją, że oprócz znanych mi dobrze kawałków, które już nie robią na mnie może takiego wrażenia jak kiedyś dane mi będzie usłyszeć chociażby Madagascar. Liczyłem na niego w bisach, choć szczególnej nadziei nie miałem. A tu zaskoczenie za zaskoczeniem. Po Nightrainie pomyślałem sobie, ok, to teraz jeszcze Patience/Don't Cry, pewnie Seeker i do domu. I przez chwilkę pomyślałem cieplej o materiale z CHD, z tęsknotą wspominając kawałek, który kiedyś nazywał się The Blues. Gunsi wychodzą na scenę bisować i sami wiecie jak było
W pewnym momencie pomyślałem nawet, czy nie zamierzają pobić jakiegoś rekordu, bo grali i grali, a Paradise City wciąż wydawało się bardzo odległe.
Do tego wrażenie zrobił na mnie kontakt Axla z fanami. Owszem, nie gadał niczego szczególnego, raczej, bo trudno było go zrozumieć, ale nie była to interakcja rodem z rybnickiego koncertu. Widać było zaangażowanie i pasję ze strony całego zespołu.
I to bardzo mi się podobało.
Koncertowo najlepiej sprawdziły się według mnie niemal magiczne Civil War, Hard Skool i Shadow of Your Love. Super było też usłyszeć sporo innych utworów, na czele z Reckless Life i Back in Black
Wiele obiecywałem sobie po Estranged, ale tu akustyka nie pozwoliła mi w pełni cieszyć się utworem.
Tak, czy inaczej - było warto
Było warto moknąć całą drogę od hotelu do Narodowego, było warto moknąć przed Narodowym czekająć na otwarcie bram, bo już pierwsze dźwięki ISE wynagrodziły mi wszystko.
Jeszcze kilka słów o supportach. Przed koncertem posłuchałem sobie trochę zespoły Dirty Honey i uważam, że o wiele bardziej sprawdziłby się jako drugi support, bezpośrednio poprzedzający Gunsów. Żałowałem, że grali tak krótko.
Pan Gary Clarke Jr niewątpliwie jest interesującym muzykiem w swoim gatunku, ale na support Gunsów nadaje się mniej więcej tak jak tort do wódki. Dlatego tak gdzieś w połowie jego koncertu mówiłem sobie w myślach, żeby już zszedł ze sceny i dał pograć komuś innemu, kto rozgrzeje fanów, zamiast usypiać.