Dobra to pora coś napisać, bo zaraz wszystko pozapominam i będę sobie musiał przypominać po obrazkach albo anegdotach kolegów.
Nie byłem trzy lata temu w Warszawie, nie byłem siedem lat temu w Chorzowie. Byłem wiec wyposzczony… ale może inaczej. Nie ukrywając i nie ściemniając: może wcześniej nie czułem ciśnienia, żeby znowu iść na mniej więcej to samo show? Ba, na pewno nie czułem bo Chorzów odpuściłem… bo chyba urlop wtedy miałem… potem miała być Praga w 2020 ale wtedy świat wybuchł i na zwrot kasy dwa lata czekałem. Ale teraz, po wielu latach tylko chwilę myślałem i miałem wrażenie, że to już może być… pożegnanie. Zresztą oglądając tydzień temu ostatnie dźwięki na scenie innego znanego zespołu tak też myślałem. Że to ostatni raz. Po 19 latach od momentu kiedy pierwszy raz widziałem Rudego na scenie.
Druga sprawa to fakt, że na takim wydarzeniu zawsze można liczyć na doborowe towarzystwo i tutaj absolutnie się nie myliłem.
Mógłbym teraz się rozpisać na wiele stron pisząc o tym dniu ale skrócę to nieco i wypiszę od myślników to, nad czym chciałbym się na chwilę pochylić.->
3 h grania. To jest turbo dużo. No nie ma innego zespołu, który tyle gra a oni tak grają od wielu lat. Patrząc wcześniej na sety nawet pisałem tutaj, że wolałbym krócej bo mnie wystające z dupy kończyny będą boleć. I ciekawostka: poczułem to dopiero jak się PC skończyło. W mordeczkę… jak można 3 h utrzymać zainteresowanie. Przecież w tym czasie Titanic zdążył wypłynąć z portu, walnąć o górę lodować i pochować DiCaprio pod taflą wody. Szacun. Serio.
->
Support. Nie no. Panie Slashu ja wiem, że Pan się może z nimi zna i lubi. Ale nie. Nie róbmy sobie jaj. To nie jest ta publika. Już wolałbym kataryniarza.
->
Początek koncertu. Petarda. Bawiłem się jak dziecko. Jak 20letni Śpiochu. To jest i będzie zespół mojego życia. No chyba, że w drugiej połowie życia coś mnie tak wciągnie i da tyle wspomnień co ten zespół.
->
Głos Axla. Przez dłuższy moment od początku było dobrze. Nie wspaniale, nie oszukujmy się. Chłopak ewidentnie majstruje przy swoim sprzęcie nagłaśniającym tak aby wyciągać tu i ówdzie dobre momenty i ukrywać gorsze. To co w miarę dobrze brzmiało na żywo w mojej głowie pod odpaleniu nagrania z telefonu męczyło zaś uszy. Podczas tego koncertu był też moment, w którym zrobiło mi się po prostu smutno. Na Hard Skool. Źle to brzmiało i nie ma co czarować rzeczywistości. Natomiast chwilę później przyszła refleksja do mnie… Axl nie udaje. Podczas, gdyby zdecydowana większość wokalistów albo posiłkowała się playbackiem albo zrezygnowała z grania on tam dalej stoi i przez 3 h dowodzi tym cyrkiem. I pewnie, niektórzy pewnie wysłaliby go na emeryturę i też zrozumiałbym takie rozwiązanie. Te 3 h godziny koncertu, ta zgrana ekipa świetnych muzyków, to wszystko przykrywa to, że Axl już naprawdę nie daje rady. Z drugiej strony narzekano na jego wokal… dla mnie od zawsze, w tym od 2002 roku, że już nie śpiewa z chrypką. Axlu też sprytnie zarządza setlistą, po wtopie w Hard Skool i równie złym Double Talkin Jive wpadło takie Absurd, gdzie pozamiatał i This I Love gdzie mógł też na spokojnie trochę powokalizować. Doceniam. Naprawdę szczerze doceniam. Pracę, upór, chęci. Za to o należą się temu Panu o wiele większe brawa niż… szczerze mówiąc chyba wszystkim wokalistom, których znam.
->
Zmienna setlista. Tak, ja wiem, że można być jak Zqyx (pozdro:P) i nie oglądać setlist z trasy i nie wiedzieć czego się spodziewać. Ja tak nie umiem więc wyjściem było rozwiązanie z tej trasy. Ileż radości może dać sam fakt domyślania się co zagrają za chwilę, albo co to za kawałek się powoli rozkręca… Piękna zabawa to była dla mnie i myślę, że dla wielu z nas. Chwilę się zastanawiałem co to będzie z tych wstępów…. A tu wyszło Pretty Tied Up czy takie Junior’s Eyes (miodzio).
->
Brak bisów. I dobrze. Głupia zabawa w schodzenie i wchodzenie. Propsuje.
->
Największe muzyczne radości: Bad Obsession, które było wręcz idealne pod aktualne warunki Axla, Junior’s Eyes bo baaaaardzo chciałem, żeby u nas to pierwszy raz zagrali, Estranged bo to moja perełka od zawsze i…. Wichita Lineman. Tak tak, Wichita! A ten kto teraz przekrzywia głowę i puka się w czoło to chyba nie słyszał jak pięknie rozbudowana instrumentalnie jest to dziś wersja. Ja szczerze mówiąc się tego nie spodziewałem i byłem w bardzo pozytywnym szoku.
->
Rocket Queen. Uwielbiam. Richard Fortus. Też uwielbiam. Przepiękne solo tego Pana, po którym Slashu już trochę… zamulał.
->
Zespół. Tutaj mam dwie dygresje… po pierwsze. Chyba Melissa zjadła nieświeży Ramen i poczęstowała nim Duffa. Oboje wyglądali jakby zjedli coś, co zwykle powoduje długie wizyty na muszli klozetowej. Nie ich dzień. Z drugiej zaś strony… tak znowu się przywalę do Axla, ale jednocześnie trzeba tutaj pamiętać… ile oni mają lat. To są już dziadkowie. I to widać pod Axlu… i po Dizzym. Natomiast patrząc na tężyznę fizyczną Slasha, Duffa i Richarda, ma się ochotę w podskokach lecieć na siłkę.
Reasumując: piękny koncert, piękny dzień, piękna noc, piękna muzyka, piękny Richard Fortus. Czy pojechałbym na kolejny koncert za rok/dwa/trzy/cztery/pięć… zapytajcie mnie, kiedy indziej. Cieszę się, że mogłem tam być i to znów przeżyć.
Cieszę się też, że będąc na koncercie miałem wrażenie, że wszyscy obok to znajomi, choć tak naprawdę widziałem tylko kilkoro z Was. Pomimo chęci nie zbiłem piątki z
@mafioso , ale jak już ugrzęzłem pod sceną to jakoś bałem się tego miejsca stracić. W tłumie rozpoznali mnie
@Wagon i
@Myszowata co mnie trochę w sumie zdziwiło, bo aż tak charakterystyczny nie jestem

Przede wszystkim dziękuję niezawodnemu
@Bender oraz Krzychowi (którego tu nie ma) za kolejny piękny dzień razem. Tak w ramach ciekawostki napiszę tutaj, że kolegę
@Bender to pamiętam jak dopieroco browara mógł legalnie wziąć do ust te 13 lat temu, choć w sumie nie pamiętam, żeby wtedy coś pił. A teraz? Nawet mocniejsze rzeczy pije

Dziękuję drodzy. Do zobaczenia next time…. Somewhere over the rainbow.