Nazywam się… Matt Sorum.
Jestem znany z… grania na bębnach… ale też ze słabości do alkoholu i ekscesów.
Grałem z… Guns N’ Roses, gdzie nie szczędzono grosza w barach.
Z The Cult, gdzie całkiem fortunnie nosiłem się cały na czarno.
I z Velvet Revolver, gdzie Scott Weiland zasugerował mi lepszą fryzurę i dobry szalik.
Obecnie gram z Billym F Gibbonsem, przede wszystkim ze względu na jego fantastyczne brzmienie, w którym wyjątkowo dobrze się odnajduję. Wreszcie dojrzewam.
Zespół, w którym bawiłem się najlepiej, to Kings of Chaos.
Uwielbiałem też grać z moimi idolami. Steven Tyler, Robin Zander, Wayne Newton (grałem z Wayne’em, serio!)… granie z nimi to trochę jak spełnienie marzeń z dzieciństwa.
Obecnie mieszkam… w Palm Springs, w Kalifornii.
Chciałbym być… we Włoszech. Rzym, Florencja, Lucca to niewiarygodne miasta. No i spójrz na Stanleya Tucciego w „Searching for Italy”… Całymi dniami tylko je, a w ogóle nie tyje.
Brazylia też ma szczególne miejsce w moim sercu. Kolejny naród, który potrafi cieszyć się życiem. Moje ulubione miejsca? Florianópolis, Paraty, Ilhabela, Bahia… coś wspaniałego! Plaże, słońce i cudowni ludzie. Spędzam tam wiele czasu.
Cieszy mnie… wydanie nowej płyty Billy’ego F Gibbonsa. Nagrywaliśmy ją na pustynnych obszarach nieopodal Joshua Tree, w Kalifornii, w miejscu nazywanym Pioneeertown. Gram Parsons miał rację, pustynia to wielkie źródło inspiracji. Grałem na tym albumie na perkusji, poza tym pomagałem go tworzyć i produkować.
Kolejna rzecz, która mnie cieszy, to fakt, że moja książka, „Double Talkin' Jive: True Rock N' Roll Stories”, wreszcie się ukaże. Jej tworzenie było trudnym procesem, bo wszystko przeżywałem na nowo. Kiedy patrzę wstecz, widzę, że moje życie było jak jazda bez trzymanki. Fajnie, że zaszedłem na tyle daleko, żeby było co opowiadać.
Moja kolekcja płyt… Mieszkam w Palm Springs i jestem współtwórcą klubu o nazwie Experience Vinyl. Moja kolekcja płyt winylowych jest bogata. Ostatnio zasłuchiwałem się w remiksie Abbey Road. Ta płyta dowodzi, jak wielką kapelą byli jej twórcy… ta nazwa chyba coś ci powie… The Beatles.
Jestem… kimś, kto lubi każdy rodzaj muzyki. Gatunek naprawdę nie ma znaczenia, wystarczy, żeby była dobra. Dopóki coś jest dobre, dopóty jestem w stanie zaakceptować każdy styl.
Nie oceniajcie mnie źle tylko dlatego, że… uwielbiam Abbę i Donnę Summer. To zaje***ista muzyka na imprezę i, szczerze mówiąc, nie krępuję się do tego przyznać.
Lemmy też kochał Abbę – samo to wystarczy.
Mój ulubiony format… Rozumiem, że streaming może się podobać, ale wolę winyle… rzecz jasna. Przy nich musisz być bardziej skoncentrowany. Przygotowujesz drink, siadasz wygodnie i czytasz notki na okładce…
Pięć płyt, bez których nie mógłbym żyć… Po pierwsze, „Avalon” – Roxy Music
Wiem, że to może dość dziwny wybór, ale muzyka pojawia się wtedy, kiedy jej potrzebujesz. Ten album wywołuje głębokie emocje, także dzięki jedwabistemu głosowi Bryana Ferry’ego. Płyta jest znakomicie wyprodukowana i do dzisiaj świetnie brzmi. Często do mnie wraca.
Po drugie, „The Lamb Lies Down on Broadway” – Genesis
To ścieżka dźwiękowa moich lat licealnych. Wszyscy moi rówieśnicy uwielbiali Zeppelinów, ja wolałem Genesis.
Ci ludzie nie przywiązywali wagi do tego, czy ich piosenki zrobią furorę w radiu, i tworzyli sztukę najwyższej próby. Co więcej, była to ich ostatnia płyta z Peterem Gabrielem.
Gabriela słucham do dziś. Jego wersja „Heroes” Bowie’ego jest znakomita.
Po trzecie, „Burn” – Deep Purple
Uwielbiam Deep Purple, bo są niesamowici. Ian Paice wyczyniał cuda na bębnach, a w tytułowym kawałku po prostu wymiata.
Pamiętam, że jako piętnastoletni chłopak widziałem, jak odjeżdżają w biały limuzynie. Glenn Hughes pozdrowił mnie wtedy i uśmiechnął się do mnie. Trzydzieści lat później spotkałem Glenna i miałem okazję z nim współpracować. Zagraliśmy razem „Burn”. Jego głos to moim zdaniem wciąż jeden z najlepszych głosów rockowych.
Po czwarte, „Paranoid” – Black Sabbath
Moi starsi bracia wpoili mi miłość do płyt. Kiedy światło dzienne ujrzał „Paranoid”, miałem ledwie dziesięć lat. Mój brat miał gitarę i nauczyłem się grać na niej tę piosenkę. Pamiętam, że moja mama uważała wtedy Black Sabbath za niebezpieczny zespół. Budzili w niej lęk. Co do mnie, to grali najcięższą muzykę, jaką do tamtej pory słyszałem, i sprawili, że sam zapragnąłem grać w kapeli.
Teksty Geezera przywodziły mi na myśl mroczne zamczyska gdzieś na angielskiej wsi. A nie było wówczas czegoś na kształt Instagramu – człowiek był zdany na własną fantazję.
Po piąte, „Greatest Hits” – Sly and The Family Stone
Ta płyta odniosła wielki sukces i kiedy jej słucham, nie mogę nie myśleć o tym, ile na niej znakomitych piosenek. „I Want to Take You Higher”, „Everybody Is a Star”, „Hot Fun in The Summertime”, „Stand”, „Everyday People”.
Doskonały album. Sly był mistrzem tekstów i interpretacji. Zresztą jednym z największych.
Źródło