A konkretnie rzecz biorąc o dwóch. Mowa tutaj Axlu oraz oczywiście o Slashu. W wywiadzie dla
teamrock.com, człowiek, przy którym Thor to miękka faja, opowiedział o najwiekszych osobistościach rockowego światka.
O Axlu...Jeśli chodzi o Axla, to dostajesz to, co widzisz. Facet jest legendą i bratem Black Label Society. Gościu wymiata. Grałem z Guns N’ Roses w połowie lat 90-tych. Byłem w studiu B, a oni w studiu A. Zagrałem Axlowi trochę swoich rzeczy, np.
13 Years Of Grief. A on do mnie „Zakk, komu ty to do cholery chcesz grać?” Odpowiedziałem mu, że „nie wiem – może pieprzonym farmerom?”
Skończyliśmy jammując razem – ja, Axl, Slash, Duff, Matt i Dizzy. Zastanawiałem się „Axl, kiedy zaczniesz chłopie do tego śpiewać? Przestań się opie*dalać!” I tak narodziło się Black Label Society. Miałem pełno riffów i pomyślałem „Je*ać to, sam zaśpiewam.” Ale to nie dlatego, że z Axlem ciężko się pracuje – po prostu bardzo mu zależy. I szczerze mówiąc wolę to, niż jakiegoś leniwego dupka.
Co myślę o Chinese Democracy? Żona kupiła mi kopię, która się połamała, więc musiałem nabyć kolejną. Nie, Axl mi żadnej nie przysłał. Ale jest świetnym facetem.
O Slashu...Slash jest kochany. Ale za każdym razem, kiedy się bujaliśmy, kończyliśmy narąbani jak świnie. Pamiętam jedną imprezę po koncercie
The Gibson Night Of 100 Guitars na Wembley. Poszliśmy do baru i mówię „Stary, ale kicha...”, bo właśnie go zamknęli. Wtedy je*any Slash po prostu sięga do kieszeni, wyciąga butelkę Jacka Danielsa i mówi „Mamy wódę brachu, nie przejmuj się”.
Kto może więcej wypić? Nie wiem, czy ktokolwiek chciałby nas debili wyzwać na pojedynek – albo Dimebaga. Ale nasza trójka to była właściwie Święta Trójca. Do konkursu możesz dodać jeszcze Kerry’ego Kinga. Za każdym razem, kiedy nie mam ochoty na chlanie, kończę waląc kielony z Kerrym.