Duff McKagan był gościem audycji „Bass Freq’s Podcast”.
Mówił tam o swoim spojrzeniu na muzykę, Slashu, Axlu i... szkolnych perypetiach. Jak to się stało, że zacząłeś grać na gitarze basowej? Pociągały mnie wszystkie instrumenty. Zresztą nadal pociągają. Zawsze mam pod ręką gitarę akustyczną, wciąż zgłębiam też potencjał gitary basowej. Oglądam różne programy na ten temat.
Kiedy dorastałem, inspirowali mnie Sly & The Family Stone, a potem Black Sabbath. I James Jamerson.
Ich prostota nauczyła mnie, że w sekcji rytmicznej mniej znaczy więcej.
Gry uczył mnie Reggie Hamilton. To mój sąsiad i dobry przyjaciel. I prawdziwy wirtuoz gitary basowej. Kolejny wirtuoz to Scott Shriner z Weezer. Sporo wie o teorii i praktyce. Lubię siadywać z takimi ludźmi i po prostu się od nich uczyć. Z drugiej strony, dużo ćwiczę na własną rękę.
To świetne, że tak uznany muzyk jak ty nadal jest głodny wiedzy.Taak… Gitara basowa fascynuje mnie bardziej niż cokolwiek innego.
Obserwuję Slasha, który jest mistrzem. Grałem z nim przez wiele lat i widziałem, jak się rozwija, dojrzewa. Uwielbia blues i jest w tym prawdziwy. Nie próbuje nikogo naśladować, jest autentyczny. Naprawdę bardzo to doceniam. I doceniam dobrych bębniarzy. I dobrych wokalistów.
Obserwuję także Axla. On też jest mistrzem. Walczy o każdy dźwięk i wie, jak go wydobyć.
Ale gitara basowa fascynuje mnie najbardziej. I uważam, że mam wielkie szczęście, mogąc grać właśnie na niej. Sporo ćwiczę.
Kocham grać na gitarze. Grywałem na niej w kilku kapelach. Podczas pandemii bawiłem się też, grając na bębnach. Zaje***ista rzecz. Ale gitara basowa to moja faworytka. Bez dwóch zdań!
Zawsze wielkie wrażenie robiło na mnie to, że chociaż jesteś gwiazdą rocka, chciało ci się wrócić do szkoły.To właściwie nie był powrót. Nie mogłem wrócić do szkoły, skoro wcześniej do niej nie chodziłem.
Dobra, w takim razie poszedłeś do szkoły… co jest jeszcze fajniejsze. Co cię do tego skłoniło?Pochodzę z wielodzietnej rodziny. Jeżeli ktoś z nas chciał iść do college’u, musiał sam za to zapłacić. Dlatego nawet nie rozważałem takiej opcji.
Gotowałem albo dorabiałem na budowie, żeby móc grać. Ale kiedy przeniosłem się do Los Angeles, wszystko się zmieniło. Nie miałem już zabezpieczenia.
Tak, nie ma nic lepszego niż pójść do college’u, kiedy ma się osiemnaście lat. Z moimi córkami rzecz ma się zupełnie inaczej. Uczą się właśnie dlatego, że ich ojciec nie miał takiej możliwości.
A potem… no cóż, jako dwudziesto- dwudziestoparolatek tkwiłem po uszy w gównie. Piłem i ćpałem. W końcu jednak udało mi się z tego wygrzebać, a wtedy postanowiłem, że wrócę do szkoły. Zdecydowałem się na szkołę ekonomiczną. Zarobiłem sporo pieniędzy i nie miałem pojęcia, jak je zagospodarować. A nie miałem w rodzinie nikogo, kto mógłby mi doradzić. Pewne rzeczy musiałem rozgryźć sam. Nie chciałem dać się oszukać… a bałem się, że ludzie będą próbować.
Dlatego zapisałem się na zajęcia. Potem założyłem zespół, Loaded, na randce w ciemno poznałem moją żonę, kupiłem dom, żeby założyć rodzinę, doczekałem się dwóch córek…
College to były świetne czasy. I bardzo się cieszę, że zdobyłem wiedzę, na której mi zależało.
Nie było łatwo?Coś ci powiem… Kiedy zapisałem się do szkoły biznesu, okazało się, że jest tam sporo inteligentnych dzieciaków. Naprawdę inteligentnych.
Na to, czego oni uczyli się w czterdzieści pięć minut, ja początkowo potrzebowałem ośmiu godzin. Tak było dopóty, dopóki nie zrozumiałem, jak przyswajać sobie wiedzę. Uczyłem się tego, jak się uczyć, i masowo robiłem notatki.
Jakie miałeś oceny?Naprawdę niezłe. Nie chodziłem na zajęcia po nic. Kiedy czegoś nie rozumiałem, szedłem do profesorów i prosiłem o wyjaśnienia. Nie interesowało mnie, żeby po prostu zaliczyć rok. Chciałem się czegoś nauczyć.
Źródło