Richard Fortus udzielił wywiadu „Premier Guitar”.
Rzucił w nim światło na okoliczności swojego dołączenia do Guns N’ Roses, a także na parę innych, mniej odległych czasowo spraw. Czy możesz przybliżyć nam okoliczności, w jakich dołączyłeś do Guns N’ Roses? Przez pewien czas trwały rozmowy, ludzie z zespołu przysłali mi piosenki, których miałem się nauczyć, po czym przez tydzień nie miałem od nich żadnych wieści. Próbowałem skontaktować się z nimi przez telefon, ale nie oddzwonili. Pomyślałem: „Ok, chyba nic z tego nie będzie”.
Zabrałem się za nagrywanie płyty, nad którą wtedy pracowałem. Podczas sesji natknąłem się Tommy’ego Stinsona i Josha Freese. Obaj grali wówczas w Guns N’ Roses. Tamtego dnia spotkaliśmy się po raz pierwszy. Rzuciłem coś w rodzaju: „Niewiarygodne, ale miałem mieć u was przesłuchanie”, a oni na to: „Ach, więc to ty jesteś tym gościem z Nowego Jorku! Axl znalazł kogoś – facet nazywa się Buckethead – i odwołał pozostałe przesłuchania”.
Tamtej nocy spędziłem trochę czasu z Tommym. Zaprzyjaźniliśmy się i odtąd jesteśmy w znakomitych relacjach. Tak wyglądał mój pierwszy kontakt z Guns N’ Roses.
Parę lat – czy może półtora roku – później znowu kogoś szukali, bo gitarzysta o imieniu Paul, przyjaciel Axla z dzieciństwa, rozstał się z zespołem. Potrzebowali kogoś na jego miejsce. Skontaktowali się ze mną. Koncertowałem wówczas w Europie, a ponieważ akurat trafiły mi się dwa dni wolnego, poleciałem do Los Angeles, zjawiłem się na przesłuchaniu, po czym znowu wsiadłem do samolotu do Europy i dokończyłem trasę. Takim sposobem dostałem angaż do zespołu.
Poznałeś dwie wersje Guns N’ Roses – tę z Bucketheadem, Brainem i Tommym, a także tę aktualną, z członkami klasycznego składu na pokładzie. Czy możesz porównać te dwa doświadczenia? Nie, nie mogę!
[śmiech] Mówię poważnie, tego nie da się porównać. To dwie diametralnie różne rzeczy. Atmosfera i tak dalej… wszystko jest inne.
Samo granie, bycie na scenie, chemia…
Po odejściu Bucketheada chemia pojawiła się na chwilę pomiędzy mną a Robinem [Finckiem]. Graliśmy razem, odbywaliśmy próby, Brain był z nami… i było fenomenalnie. Absolutnie wspaniale. Zdaje się, że to było na dwa dni przed naszym pierwszym wspólnym koncertem. Energia, jaka się wówczas pojawiła, była niemal namacalna. Każdy, kto był wtedy w pobliżu, wiedział, że dzieje się coś wielkiego. Wokół prawie iskrzyło… niesamowita sprawa. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie doświadczyłem.
Axl zjawił się i powiedział coś w stylu: „Oto zespół, o jakim zawsze marzyłem”.
Wkrótce potem zjawił się Bumblefoot i wszystko się zmieniło.
To niewiarygodne, ale teraz atmosfera w zespole jest nawet lepsza niż wówczas. Slash jest niesamowitym muzykiem, nie bez powodu jest legendą.
Jaką piosenkę Gunsów najbardziej lubisz grać na żywo? Zazwyczaj… tę najnowszą.
[śmiech] To znaczy: najnowszą w setliście. Slash i ja gramy w duecie, kiedy na scenie jest ustawiany fortepian do „November Rain”.
To zaczęło się na próbie dźwięku przed pierwszym wielkim koncertem. Axl miał złamaną stopę, a my głowiliśmy się nad tym, jak to wszystko zorganizować. Wiedzieliśmy, że minie trochę czasu, zanim fortepian pojawi się na scenie, a Axl się przy nim usadowi. W końcu on sam rzucił myśl: „Chłopaki, musicie jakoś wypełnić ten czas”.
Slash spojrzał na mnie i zapytał: „Co chciałbyś zagrać?”. A ja na to: „Nie mam pojęcia”. Wtedy zaproponował: „Może ‘Wish You Were Here’?”. „Jasne, spróbujmy”.
Zaczął grać, ja odegrałem partię melodyczną… i tak, solówka za solówką, to zaczęło się toczyć. Reszta zespołu do nas dołączyła, a nasi ludzie, niewiarygodne twarde sztuki, mające to do siebie, że nic nie robi na nich wrażenia, przystanęli i zaczęli bić brawo. To była magia.
Później proponowaliśmy to na koncertach przez parę lat… i to był mój ulubiony moment, bo każdej nocy graliśmy inaczej.
Jest też parę innych tego rodzaju rzeczy. Na przykład „Heaven’s Door”, które też się zmienia i właściwie nie wiemy, co tak naprawdę się wydarzy.
I jeszcze jedno: tym, co świadczy o wielkości Slasha, jest fakt, że w takich sytuacjach nigdy nie gra dwa razy tak samo. Gitarzyści mają to do siebie, że lubią wpadać w rutynę, grać to, co w danej piosence przychodzi im najłatwiej. Slash nie – i to w nim uwielbiam. Rywalizujemy ze sobą.
Powiem tak: każdej nocy wychodzi na scenę i gra, a nigdy nie słyszałem, żeby się powtarzał. Szczerze mówiąc, czasem mam gęsia skórkę, bo trudno byłoby jej nie mieć. Bywa, że ciężko mi się skupić na tym, co robię, bo zwyczajnie go słucham.
To inspirujące. Jasne, nie wszystkie noce są magiczne. Jednak ogólnie rzecz biorąc, myślę, że jest muzycznym geniuszem.
Weźmy takiego Jeffa Becka… Jednej nocy gra jak najwybitniejszy muzyk wszech czasów, ale już następnej nie jest tak wielki.
A Hendrix? Każdy jego koncert był zupełnie inny. Swego czasu wydano zestaw nagrań z czterech różnych koncertów, zagranych na przestrzeni czterech lat, i chociaż piosenki się powtarzały, to w zupełnie innych wersjach. Grał je inaczej – i to było genialne. Uwielbiam to.
Oczywiście są piosenki – jak „Sweet Child” – gdzie nie można improwizować. Bo kiedy na przykład gramy w Ameryce Południowej, każda z 80 tysięcy zgromadzonych na koncercie osób śpiewa tamtą solówkę. W takich momentach się nie improwizuje.
Źródło