Autor Wątek: Slash w magazynie Kerrang  (Przeczytany 757 razy)

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

Offline naileajordan

  • Garden Of Eden
  • ********
  • Wiadomości: 3519
  • Płeć: Kobieta
  • "So never mind the darkness"
  • Respect: +3614
Slash w magazynie Kerrang
« dnia: Lipca 27, 2021, 09:59:59 am »
0




Slash opowiada o swoich muzycznych początkach, Donington, Michaelu Jacksonie i potędze rock and rolla.




Jaki byłeś w czasach „Appetite For Destruction”?

Pijany.

Było nieciekawie?

W 1987 roku zaczęło się picie, szaleństwa, balangi, ekscesy… sam wiesz. Jestem pewien, że słyszałeś to i owo. Sporo się działo.

Czy miałeś wówczas kogoś, kto mógłby posłużyć ci dobrą radą?
 
Swego czasu pomógł mi David Bowie. Gadałem z nim o moich halucynacjach, bo mocno dawały mi się we znaki. Miały związek nie tyle z piciem, ile raczej z ćpaniem. W każdym razie [Bowie] powiedział, że prawdopodobnie przechodzę ciężki czas i wyczuwam wiele rzeczy, których ludzie zazwyczaj nie widzą. Zrobił tym na mnie wrażenie, ale to była dobra rada. Czy może raczej otworzenie mi oczu na stanu umysłu, w którym się wówczas znajdowałem.   

Jak często balansowałeś na granicy śmierci?

Nieraz byłem w sytuacji, w której większość ludzi powiedziałaby: „Dobra, dosyć”, ale ja nie odczuwałem lęku i dalej robiłem swoje. Jakoś udawało mi się funkcjonować. Dopiero w 2005 roku znalazłem się w poważnych opałach. W 2001 roku był taki okres, kiedy ciągnęło się za mną zatrucie alkoholowe. Przestałem pić, żeby potem do tego wrócić. Lata 2004-2005 były naprawdę ciężkie i w końcu, w 2006, powiedziałem sobie: „To przestało być zabawne. Nie możesz odtworzyć tego, co czułeś na początku, w latach osiemdziesiątych”. Powoli zacząłem wychodzić na prostą, ale walka z uzależnieniem była naprawdę ciężka. 

U szczytu sławy Guns N' Roses byli jednym z największych zespołów na świecie. Jaki wpływ miała na ciebie ta nieoczekiwana popularność?

Nie zależało mi na sławie. Wiele osób, także wybitnych muzyków, uwielbia blichtr. Co do mnie, to nie myślałem o tym, jak to będzie, ani też o tym, jak chciałbym, żeby było. Dlatego było mi ciężko. Chociażby z tego powodu, że nie mogłem już pójść do The Rainbow w Los Angeles, usiąść i najzwyczajniej się napić…   

Lemmy mógł...

Lemmy mógł. Po raz pierwszy spotkałem się z nim właśnie w The Rainbow. To musiało być jeszcze przed Guns N’ Roses. Byłem tam z moją ówczesną dziewczyną. W pewnym momencie poszedłem do toalety, a po powrocie zobaczyłem, że przy naszym stoliku siedzi Lemmy. Byłem pod takim wrażeniem, że nawet nie zwróciłem uwagi na fakt, że gadał z moją dziewczyną. Kiedy w końcu zauważył, że jest tym trzecim i niczego nie wskóra, podniósł się, żeby odejść. Dziewczyna rzuciła coś w stylu: „Hej, przecież nic nie zrobiłam…”, a ja na to: „Nie wiesz, kto to był?”.

Czy pamiętasz ten moment, kiedy po raz pierwszy usłyszałeś, jak śpiewa Axl Rose?

Po raz pierwszy usłyszałem go na kasecie, którą Izzy przyniósł do mojego domu. Słyszałem szum, przez który przebijał się naprawdę mocny, wysoki głos. Zarazem brzmiał bluesowo i melodyjnie, co przy tego rodzaju głosie jest rzadkością. Nieczęsto słyszy się kogoś, kto z taką naturalnością podąża za melodią.
Jakiś czas później zobaczyłem Axla i Izzy’ego na scenie. Właściwie nie skojarzyłem, że to ten facet z kasety. Dawali niezłego czadu. To było coś.   

Pamiętasz waszą pierwszą wspólną próbę?

Po raz pierwszy zagraliśmy razem w sali prób w Hollywood. Niesamowite przeżycie. Zaczęliśmy razem pracować, daliśmy kilka koncertów… wszystko było nieprzewidywalne i zwariowane. Żyliśmy z dnia na dzień.
Reunion był dość surrealistycznym doświadczeniem. Axl, Duff i ja znowu byliśmy w jednym pomieszczeniu, znowu pojawiła się między nami niewątpliwa, potężna chemia… i jakoś w ogóle nie myślałem o tym, że od ostatniego razu minęło z górą dwadzieścia lat. Zawsze wiedziałem, że jest między nami to coś. Zaledwie znowu zaczęliśmy grać razem, to odżyło – i było niesamowicie!   

Jakie było twoje oczekiwania w związku z „Appetite For Destruction”?

Sukces mnie oszołomił. Pracując nad tą płytą – zaje***stą płytą – byliśmy jak gang, który wchodząc gdzieś, zdaje się mówić: „Żarty się skończyły. Robimy swoją robotę, robimy ją lepiej niż ktokolwiek inny, więc nawet nie próbuj nam podskakiwać”. Nie wiem, jak to wytłumaczyć. Zawsze wierzyliśmy w siebie, a z drugiej strony, nie wiązałem z pierwszą płytą przesadnych nadziei. Po prostu cieszyłem się, że ją nagrałem. Potem jeszcze pojechaliśmy w trasę jako suport… a kiedy „Sweet Child O’ Mine” zrobiła furorę, sytuacja wymknęła nam się z ręki. 

Jak to się stało, że współpracowałeś z Michaelem Jacksonem przy „Dangerous”?

Mój menedżer zadzwonił do mnie i rzucił: „Michael chce się z tobą skontaktować”. Byłem pod wrażeniem. Zadzwoniłem do niego, a on powiedział, że chciałby, żebym zagrał na „Dangerous”. Umówiliśmy się i pojechałem do Record Plant w Hollywood. Michael był tam z Brooke Shields. To było niesamowite. W pewnym sensie wychowałem się na tej dwójce. Poszliśmy razem na kolację i wtedy dali mi piosenkę. Dograłem moje partie, a Michael był bardzo zadowolony z efektów i od tamtej pory czasem się do mnie zwracał. Zagrałem z nim kilka razy i dobrze to wspominam, bo był bardzo profesjonalny i cholernie utalentowany. No i przede wszystkim dogadywaliśmy się muzycznie.   

Jaki był prywatnie?

Na scenie wszystko działało jak w zegarku. Ale kiedy nie pracował, nie zajmował się produkcją itp., było widać, że jest ofiarą własnego sukcesu. Wiedział, że na dziesięć otaczających go osób dziewięć to pasożyty. W tym sensie było mi go żal. Grałem z nim parę razy w Tokio i widziałem, jak jest. Dobrze czuł się jedynie na scenie.
Guns N’ Roses także odnieśli olbrzymi sukces, ale nie był tak zwalający z nóg jak w przypadku Michaela. 

Jak się czułeś, grając po raz pierwszy w Wielkiej Brytanii,  to jest w kraju, w którym przyszedłeś na świat?

No cóż, to była nasza pierwsza wspólna większa podróż. Poza autostopem w Seattle. Dla mnie to było wielkie przeżycie, bo mam w Anglii rodzinę. Tam powstała również muzyka, na której się wychowałem. Jako dziecko słuchałem The  Who, The Yardbords i The Kinks, bo w nich gustowali mój ojciec i moi stryjowie. Kiedy przeniosłem się do Stanów Zjednoczonych, świat stanął przede mną otworem. Wokół było pełno gównianej muzyki.
Poza tym nasza pierwsza płyta spotkała się w Wielkiej Brytanii z bardzo dobrym przyjęciem. Dlatego ten kraj zawsze miał w moim sercu szczególne miejsce. 

Jak dokładnie było z tym sławetnym autostopem w Seattle?

Duff wywodził się z punkowej sceny Seattle i dobrze znał północno-zachodnie wybrzeże Pacyfiku. Dlatego zorganizował tam dla nas trasę. Jeździliśmy samochodem naszego kumpla, cała nasza piątka i roadie, i byliśmy tak stłoczeni, że wyglądało to jak w jakiejś kreskówce… Kiedy dotarliśmy do Bakersfield [w Kalifornii], wóz odmówił posłuszeństwa. Wysiedliśmy, wzięliśmy gitary i dojechaliśmy do Seattle autostopem. Już na miejscu zagraliśmy koncert, używając sprzętu Fastbacks, po czym ostro posprzeczaliśmy się z właścicielem klubu, bo nie chciał nam zapłacić. W końcu jakaś laska przywiozła nas z powrotem do Los Angeles. Ta przygoda bardzo pogłębiła naszą więź.   

W 1988 roku w Donington w połowie koncertu zginęło dwóch fanów…

Nie znałem wcześniej Monsters Of Rock, jak wówczas nazywano to wydarzenie. Na próbę dźwięku polecieliśmy helikopterem, ale brzmienie nie było nadzwyczajne, co ostudziło mój entuzjazm. Następnego dnia wyszliśmy na scenę bez specjalnych oczekiwań. Czekały na nas tłumy. Publiczność zgotowała nam niesamowite przyjęcie. Graliśmy przez czterdzieści minut czy coś koło tego i było zaje***ście. Potem poszliśmy do hotelowego baru, żeby się napić. Tam spotkałem naszego menedżera. Płakał. Dopiero wtedy dowiedziałem się, że podczas naszego występu stratowano dwóch młodych fanów. Euforia zmieniła się w rozpacz. Pozytywne wrażenia, jakie pozostawił koncert, nagle przestały istnieć. 

Było ciężko.

Tak. Jak się po czymś takim pozbierać? Jak sobie poradzić? Jak przeżyć kolejny dzień, a potem następne? Wszystko wydarzyło się na naszych oczach. Potrzebowaliśmy sporo czasu, żeby wziąć się w garść.

Od początku chciałeś grać w zespole rockowym?

Kochałem muzykę, odkąd pamiętam. Uwielbiałem chadzać na koncerty, oglądać różne kapele… to mnie fascynowało, ale jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy, że sam też mógłbym tak żyć. To znaczy… dopóki nie dorwałem się do gitary Stevena Adlera. Pomyślałem, że skoro Steven gra na gitarze, to ja powinienem opanować gitarę basową i założyć z nim zespół. Jakiś czas później w jednej z lokalnych szkół muzycznych dowiedziałem się, że to, na czym chcę grać, to w gruncie rzeczy gitara prowadząca. Poszedłem więc w tym kierunku. Czego w tamtym czasie słuchałem? Cóż, kiedy osiągasz pewien wiek, to niezależnie od tego, jak wyśmienitej muzyki słuchają twoi rodzice, zaczynasz odkrywać własną. Największym źródłem inspiracji była dla mnie wówczas płyta „Rocks” Aerosmith [z 1976 roku]. Każdy ma taki zespół czy taką płytę, która budzi w nim zachwyt. Dla mnie to był „Rocks”. 

Czy podobnie jak Alice Cooper nadal wierzysz w moc rock and rolla?

Alice jest fantastyczny. Nienawidzę definicji „wzór do naśladowania”, ale do niego ta definicja pasuje jak ulał. Jest, k***a, na scenie od wieków i kocha to, co robi. Podziwiam go za tę konsekwencję. Nigdy nie spoczywa na laurach i daje świetny przykład młodym. Tak właśnie trzeba postępować: iść naprzód, dopóki starczy życia.






Źródło


"Robiłem to w najlepszej wierze, jak mówił jeden gentleman, który uśmiercił swą żonę, gdyż była z nim nieszczęśliwa."

Offline RAW

  • Reckless Life
  • **
  • Wiadomości: 234
  • Płeć: Mężczyzna
  • Respect: +37
Odp: Slash w magazynie Kerrang
« Odpowiedź #1 dnia: Lipca 27, 2021, 06:49:53 pm »
+1
Wiem że nie w temacie ale nikt nie założył takowego, a że miałeś swoje święto, więc życzę 100 lat i graj nam jak najdłużej 🍻🥃
November Rain...

 

"Nowa" strona Slash'a

Zaczęty przez Slither

Odpowiedzi: 5
Wyświetleń: 3755
Ostatnia wiadomość Czerwca 18, 2008, 11:47:19 pm
wysłana przez chevantonGNR