Nie było mnie na forum od dawna, bo tak się stało, że moja fascynacja zespołem osiągnęła punkt kulminacyjny gdy byłam w wielu nastoletnim, a następnie ulegała stopniowemu osłabieniu, aż w końcu miałam wrażenie, że miejsce dawnego entuzjazmu zajął głównie sentyment… Niemniej od momentu reunionu śledziłam poczynania Gunsów, a gdy dowiedziałam się o nadchodzącym koncercie w Polsce przyszła radość i euforia, chwilę potem zastąpione wahaniem czy warto w ogóle jechać. Miałam wątpliwości, na ile opłaca się wydawać duże pieniądze na koncert zespołu mającego lata świetności już za sobą. No i po co konfrontować się z faktem, że muzycy nie są już ani młodzi, ani też już nigdy nie będą już tak prawdziwi i autentyczni w tym co robią, jak kiedyś? (Ponieważ czym innym jest „Welcome to the jungle” zagrane przez chłopaków, którzy trafiają do wielkiego miasta i żyjąc na skraju ubóstwa każdego dnia walczą o przetrwanie, a czym innym ta sama piosenka w wykonaniu 50-letnich gwiazd rocka będących w posiadaniu własnego odrzutowca, willi z basenem i milionów na koncie). Zastanawiałam się, na ile obecni Gunsi „czują” to, o czym śpiewają, a na ile trasa nie będzie wyłącznie „odgrzewaniem wczorajszych kotletów”. Bałam się rozczarowania, po prostu.
Decyzja jednak zapadła szybko. Axl, Slash i Duff razem na jednej scenie – nie mogłabym tego przegapić
Bilety na GC zakupione, samolot ogarnięty (za 39 zł, yay!), nocleg również. Przed koncertem chwila na zwiedzanie starego miasta, obowiązkowy spacer brzegiem morza i ludzie w koszulkach Gunsów dosłownie wszędzie. Niby oczywista rzecz, w końcu koncert miał się odbyć za kilka godzin, a jednak co i rusz uśmiechałam się widząc te koszulki i słysząc rozmowy dotyczące Gn’R
Mała rzecz, a cieszy!
Występ Dody celowo pominęliśmy i dotarliśmy na stadion po 19, kiedy akurat kończyła. Spora grupa osób tłoczyła się już pod sceną, ale udało nam się znaleźć miejsca mniej więcej w 15 rzędzie. Występ Killing Joke zupełnie mnie nie porwał, nie moje klimaty. Inna sprawa, że byli też beznadziejnie nagłośnieni, bo wszystko zlewało się w jeden hałas… A kiedy sceną zajmowali się techniczni Gunsów, już tylko minuty dzieliły wszystkich od momentu, gdy Gn’R rozpoczną koncert... Chyba tak naprawdę dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że to dzieje się naprawdę. Tu i teraz. Że chociaż od tak dawna byłam przekonana, że nigdy nie zobaczę tej trójki razem na jednej scenie, to jednak tak się stanie i to teraz, zaraz!!
Gunsi wychodzą z 5-10-minutowym opóźnieniem, a kiedy rozbrzmiewają dźwięki intro i rozpoczyna się
It’s so easy tłum szlaleje, a my razem z nim.
Mr Brownstone i
ChD są następne, zagrane z powerem i energią, jakiej nie powstydziliby się 20-latkowie (mnie już po 3 piosenkach wysiadają łydki i kolana od skakania
), a potem „DO YOU KNOW WHERE THE F*** YOU ARE?!” wykrzyczane z tak axlową chrypą, że świat przestaje istnieć. Po tym kawałku wszystkie moje obawy dotyczące głosu Axla i odgrzewanych kotletów znikają na dobre. Początek jest mocno energetyczny, część osób przepycha się, żeby być bliżej. Po
WTTJ Frank rozpoczyna już
Double Talkin’ Jive, ale Axl zatrzymuje go i zwraca się do osób blisko sceny, żeby zrobiły krok w tył, aby dać trochę przestrzeni fanom wgniatanym w barierki. „Nie chcemy, żeby komuś stała się krzywda, chcemy, żebyście świetnie się bawili. Szalejcie, proszę, ale… Kochamy Was, dzięki”. Zespół podejmuje na nowo DTJ, a w końcówce Slashu w swoim stylu odgrywa solówkę w klimatach flamenco
I w takich właśnie momentach znajduję odpowiedź na pytanie dlaczego new Gn’R nie grali tak wielu utworów z UYI, które pojawiają się teraz. W gunsowych piosenkach z tamtych czasów słychać Slasha, te kawałki są przesiąknięte jego muzyką, jego stylem. Nie byłabym w stanie wyobrazić sobie Rona czy Robina w tym kawałku z prostego powodu – to nie jest ich styl i charakter gry, Slash natomiast tworzył te piosenki i czuje się w nich dobrze, to słychać.
Potem Gunsi mocno uderzają w intrze do
Better i chociaż słyszałam je już wiele razy, na żywo robi niesamowite wrażenie (reakcja ludzi dookoła: „ej, co to za kawałek? To chyba jakiś cover jest”
). Chociaż mam wrażenie, że Axl momentami wokalnie nie daje rady, to co z tego, jest moc! A potem „When you're talkin' to yourself and nobody's home…” i zaczyna się
Estranged, które przynosi ze sobą trochę zwolnienia tempa i delikatnego uspokojenia. Tu z kolei Slashowi coś się psuje z gitarą, bo podczas solówki Dizzy’ego w ogóle go nie słychać. Zmienia gitary w międzyczasie. A potem znowu obłęd, kiedy rozbrzmiewa
Live and let die. Ten kawałek w wersji koncertowej to jest po prostu kosmos.
Slash + talkbox =
Rocket queen! Solówka należy do Richarda, potem pałeczkę przejmuje Slash improwizując przy wykorzystaniu talkboxa. Kolejne w secie
YCBM otrzymuje specjalną zapowiedź od Rudego i zostaje przestawione jako „a warm, charming sentimental love song”
Zespół daje czadu biegając i skacząc po scenie niczym 25 lat temu, przy barierkach znowu obłęd. W efekcie po piosence Axl po raz kolejny prosi wszystkich spod sceny o zrobienie kroku w tył, a potem „Ladies and gentelman, Mr. Duff McKagan”, czyli przyszedł czas na
YCPYAAAM/Attitude z Duffem na wokalu. Następnie łagodne zwolnienie tempa –
This I love. Początkowo Axl piszczy, ale im dalej w piosenkę, tym jego głos staje się głębszy. Slash przekształca oryginalne solo w swoje własne i chociaż do tego utworu bardziej pasuje mi wersja Fincka, TIL w wykonaniu Kudłatego również robi na mnie wrażenie. Podczas
Civil war ze wszystkich gardeł dobiegają słowa piosenki. W połączeniu z przesłaniem brzmi to niesamowicie, w moim poczuciu łącząco, jednocząco. I nagle jest mi bliżej do tych wszystkich obcych ludzi dookoła, do tych wbijających łokcie w żebra i do tych leżących mi na plecach, liczy się tylko to, że śpiewają ze mną „I don't need your civil war” i czuję się częścią całości, jakkolwiek patetycznie by to nie brzmiało
Wstyd się przyznać, ale
Yesterdays po prostu przegapiłam. Odpłynęłam myślami nie pamiętam dokąd. Nigdy jakoś za specjalnie nie przepadałam za tą piosenką, może dlatego. Ale potem ten budujący napięcie bas może oznaczać tylko jedno –
Coma! Spełnia się moje marzenie, słyszę Comę w wersji live w wykonaniu Gunsów. Nigdy nie przypuszczałam, że kiedykolwiek będę miała taką okazję, a na pewno not in this lifetime. Axl daje radę w końcówce, we trzech wraz ze Slashem i Duffem dają czadu u szczytu podestu.
Przedstawienie zespołu, „and on the guitar… Slash”. Slash rozpoczyna solo, a wszyscy wyciągają telefony i nie widzę już Kudłatego, pozostaje jedynie telebim. Po krótkiej chwili wychylania się i podskakiwania odpuszczam. Zamykam oczy i zatapiam się w dźwiękach. Slash przechodzi w motyw z
Ojca Chrzestnego, powracają wspomnienia. A następnie riff do
SCOM, dookoła euforia. Drę się jak oszalała
Axl w świetnym nastroju, odmachuje fanom, uśmiecha się, zakłada rzucone mu okulary przeciwsłoneczne (choć tu nie jestem pewna, może to jednak były jego? Ale wydawało mi się, że pochylał się i podnosił ze sceny). Pod koniec odnoszę wrażenie, że Axl, Duff i Richard z pewnym sarkastycznym wyrazem niecierpliwości i znudzenia oczekują aż Slash dokończy swoją solówkę
Kolejny kawałek z AFD, czyli
My Michelle, a tuż po nim instrumentalny popis Slasha i Fortusa podczas
WYWH. Pojawia się fortepian, Axl akompaniuje gitarzystom –
Layla. A skoro jest fortepian, każdy już wie, że przyszła kolej na
November Rain. Efekt deszczu na telebimach dodaje klimatu, gdy Gunsi dają z siebie wszystko. Z niepokojem czekam na końcową solówkę Slasha, bo oglądając video z tegorocznych koncertów trafiłam na występ, gdzie totalnie zepsuł kluczowy moment. Na szczęście tym razem wychodzi bez zarzutu, a efekty pirotechniczne podkreślają finał.
W
KOHD Richard i Slash wymieniają się partiami jak gdyby rywalizowali ze sobą o miano lepszego gitarzysty, podczas gdy my zdzieramy gardła, by jak najgłośniej odśpiewać „Knock-knock-knockin' on heaven's door” w stronę podsuniętego przez Axla mikrofonu. Wkrótce jednak błogi klimat KOHD ustępuje nostalgii
Black hole sun. Stadion jaśnieje od tysięcy światełek z latarek lub zapalniczek uniesionych w hołdzie dla Chrisa Cornella. Nową dawkę energii przynosi natomiast nadjeżdżający pociąg, bo
Nightrain to istna jazda bez trzymanki. A kiedy Axl nonszalancko opiera sobie łokieć na ramieniu Slasha nie mogę powstrzymać uśmiechu – tych dwoje znowu razem na jednej scenie!
Marzenia się jednak spełniają...
Na bis gitarzyści wychodzą z akustykami.
Patience. W końcówce Axl ciągnie „All this time” przez dobre 15 sekund, udowadniając wszystkim niedowiarkom, że sił ma jeszcze mnóstwo! Pojawia się
The Seeker z repertuaru The Who, a następnie w powietrzu rozbrzmiewają pierwsze riffy
Paradise city. Odgłosy wystrzałów podkreślają wejście w refren, tłum eksploduje. Sił już brak, a jednak skaczę i krzyczę jak jeszcze nigdy tego wieczoru. Axl szaleje biegając po scenie, Slash odgrywa finalną solówkę z gitarą za głową, biało-czerwone konfetti sypie się z nieba. Am I in Paradise City...?
Po koncercie jeszcze wspólne ukłony i Gunsi znikają za kulisami. Zostaję z morzem emocji. Powraca cała fascynacja sprzed lat, uderza we mnie jak taran. Chcę przeżyć to jeszcze raz, chcę, żeby takie chwile trwały w nieskończoność. Na fali emocji po wyjściu ze stadionu kierujemy się za tłumem, dopiero po jakichś 3 km orientując się, że idziemy w stronę Sopotu
Otrzeźwienie nadchodzi, gdy okazuje się, że nikt nie wie jak dotrzeć do SKMki i w efekcie do hostelu. Przedzierając się na dziko przez tory kolejowe i okoliczne krzaki po pół godzinie docieramy na peron, gdzie w wesołym tłumie przez ponad godzinę oczekujemy na pociąg, którym jedzie się 5 minut… Następnie kolejne pół godziny na dworcu zanim przyjedzie nocny i powrót do hostelu po 2,5 h od zakończenia koncertu. Pozostała tylko godzina snu, bo za chwilę trzeba ruszać na samolot. Startując mijamy stojący na płycie lotniska Boeing Gunsów, zacny widok na koniec pobytu w Gdańsku. W środę rano opuszczamy Rajskie miasto, by wrócić do szarości dnia codziennego. A od tamtej pory walczę, by skutecznie odnaleźć się w pokoncertowej rzeczywistości
P.S. Pozdrowienia dla przypadkowego kolegi, który podniósł mnie, kiedy usilnie podskakiwałam, żeby zobaczyć Slasha. Szkoda, że potem zniknąłeś w tłumie