Pora na moich słów kilka… i nie wiem czy będzie to słów kilka czy raczej wiele zdań złożonych, bowiem cierpię na chroniczny brak czasu, więc i tą wypowiedź tworzę w czasie kiedy powinienem już w łóżku leżeć i smacznie spać przed kolejnym długim dniem. Ale nie… więc doceńcie i doczytajcie chociaż do pierwszego akapitu
Gdański koncert GN’R był dużym składnikiem najdłuższego weekendu, który mi się w tym roku miał przydarzyć . I faktycznie… zacząłem od świętowania pierwszych urodzin Syna Mego, by dzień później przenieść się do Warszawy, czytaj stolicy naszej i ponownie posłuchać a raczej doświadczyć na żywo tego, co
Coldplay daje ludności uczestniczącej w jego koncertach. Potem szybki powrót po nocy do Wrocka i poniedziałkowy trip do Gdańska. Wtorek koncert i wiadomo – powrót do żywych w środę. W czwartek byłem już w pracy, więc oto koniec historii… yeah right
Skrócę to, co macie głęboko i przejdę do konkretów. O godzinie 15:00 ja z moją 3osobową ekipą docieramy pod wejście EE, bo a czemu by nie. Raz w życiu się szarpłem – mówiłem tak sobie w grudniu po południu. Raz w życiu dam te pięć stów za bilet na koncert. A co. W końcu mi się należy. W końcu jak nie za GNR to za co mam dać pięć stów. I dzięki Bogu, że dałem. Myślałem, że żadnego świra na to nie namówię. Owszem wiedziałem, że niejaki wysoki kolega na P. także nabędzie owy bilecik w takiej a nie innej wersji, ale on to już dawno stracił grunt pod nogami jeśli chodzi o życie koncertowe
(i tak Cię uwielbiam dude
). I tutaj się okazało, że mam taki dar przekonywania, że nawet nie próbując przekonać – od razu moich trzech towarzyszy także nabyło EE. I dobrze zrobili. Bo jakby tego nie zrobili… ale psioczyć będę później.
Dobra więc… dołazimy do tego wejścia na EE. I co… I nagle się okazuje, że po chwili przepychania jestem/śmy: pierwszymi którzy nie dostają na rękę magicznego numerka uprawniającego do wejścia na teren gdańskiego stadionu. I szlag mnie trafia. Z lekka. Ale jednak. Dobra… przecież już nie raz widziałem jak ochrona wypisuje numerki na rękach a i tak wygrywa ten, który ma parę w nogach. A tutaj nie mam co się bać. W końcu blisko cztery lata temu wykręciłem taki czas na 10 km, że aż mnie dalej od samego wspomnienia stopy bolą. Dam radę – polecę i będę gryzł barierkę. Ale nie. No bo po co. Nagle, ni z dupy, ni z Pietruchy okazuje się że nagle po wielu próbach, błędach i niepowodzeniach ochrona marki
FOSA w końcu ogarnęła sposób na kolejkowanie, który działa. I teraz dwie wersje zdarzeń. Pierwsza: nienawidzę pajaca, co to ogarnął. Druga: brawo, w końcu. To autentycznie działało. Bez napięcia, bez spiny o godzinie 15:30 Pan z megafonem prosił o grzeczne ustawianie się ludności z numerkami, w kolejności przybycia pod stadion, pod wejściem na płytę. Cud, magia. Ale co tam… i tak będę szybszy przed tymi 200 osobami z pomazanymi rękami. Oni pewnie nie będę tego mogli zmyć przez tydzień a ja bez takiego przymusowego tatuażu dolecę do barierek. Ale nie. Nagle Pan z megafonem ogłasza, że po wejściu nie wolno biec i trzeba powoli iść za panem Ryszardem (choć już teraz nie jestem pewien czy ów jegomość miał tak wysublimowane imie). No i o godzinie 17:00 faktycznie włazimy. I jeszcze nam mówią, że nie wolno biec. To trochę biegnę, trochę udaję że nie biegnę, ale w końcu i pod koniec już lecę na złamany ryj i jakimś cudem docieram do wybiegu po prawej stronie i jestem! Drugi w rzędzie do bocznej barierki. Starczy. Tyle wystarczy. Więc ogółem… po tych pierwszych godzinach na stadionie i przed stadionem byłem pod wrażeniem, że ochrona ogarnęła temat. Faktycznie Ci, którzy byli najwcześniej, byli najbliżej. Aż do zakończenia koncertu nie miałem zielonego pojęcia, że cokolwiek tego dnia szwankowało w kontekście ochrony i organizacji. Więc nie będę o tym pisał w mojej relacji… bo mnie to nie dotknęło. Powiem tylko jedno: chciałbym, że w PL pojawiła się jakaś porządna konkurencja dla
Live Nation. Choć nie wiem czy to możliwe…
No i dobra… jesteśmy pod sceną. No cholera, a co! W końcu zapłaciłem blisko pięć stów za bilet to gdzie mam być. Są hallsy i woda ze schowanym korkiem więc te kilka godzin czekania na pewno przeleci bez problemu. I teraz skoczę w czasie do godziny 24:00 jak już opuszczałem stadion. Chciałbym pogratulować mojemu żołądkowi, który spełnił pokładane w nim nadzieje i nie bulgotał ani nie skwierczał z braku jadła. O dziwo. I wracamy do godziny 17:30. Na scenie próbę ma
Doda i
Virgin. A tam… aż dzisiaj sprawdziłem. Jakie to Virgin. To po prostu Tomek Lubert się dołączył do zespołu Dody i już. Choć oczywiście największe zdziwienie to chórki… Więc Doda ładnie wychodzi na scenę o godzinie 18:45 i zaczyna śpiewać. Jej chórek to ciekawostka w skali kraju. Albo powiatu co najmniej. Dwie Panie, jedna lepsza od drugiej. Generalnie obie jedyne co robiły to otwierały usta i sapały do mikrofonu. Jedna z nich – to była chyba zapomniana przyrodnia siostra złotej Maryli, druga zaś to chyba nieudana kserokopia samej Dody. Ja to mam chyba inny gust, co do kobiet – i tutaj pozdrawiam żonę Jeśli jeszcze to czytasz Kochanie, daj lajka
W każdym razie, od pierwszych kroków było widać, że Doda nie chce się narazić. Była tak spokojna i tak zachowawcza, że aż byłem w szoku. Znowu tym zachowaniem udowodniła, że ma łeb na karku Nie prowokowała, zrobiła swoje, ładnie pośpiewała i zeszła ze sceny. A Slashu stał i se patrzał zza kotary. Nie wiem co ich łączy, ale jakoś nie chce za jakiś czas jechać na ich ślub w PL. Mam nadzieję, ze
Meegan będzie zazdrosna. I to bardzo.
Potem chwila przerwy i wlazło
Killing Joke. Miałem ze dwa miechy, ale jakoś w tym czasie nie było chwili, żeby cokolwiek przesłuchać od tego bandu. Zatem zaliczyłem małego karpia z cyklu WTF? Okazało się, że to grupa z dużym dorobkiem i nawet ciekawym brzmieniem. Muza czasem bujała, czasem wnerwiała ale ten kawałek o Europie sobie zapisałem i… fajnie buja. A więc hej! Coś nowego odkryłem tego wieczoru!
No i już. Czekam na gwiazdę. Na legendę. Na to, co zawsze oglądałem na wideo, a potem na YouTube. I tak sobie czekałem, aż na telebimach pojawiła się sekwencja startowa. I aż miło mi było. Tak ładne i tak efektowne były to animacje z pięknie rozchodzącymi się dźwiękami wystrzałów z owych broni w nazwie zespołu. Chwila oczekiwania, chwila spóźnienia. Ale gdzie tu
Rybnik, gdzie wisiałem na barierce dwie i pół godziny. Tutaj Axl za dużo zarabia, żeby odwalać manianę. Wiec jest 20:55 i się zaczyna. Przezornie przeciskam dłoń do barierki. Chociaż jedną, bo wiem, że za chwilę zejdę. Albo mnie wyniosą. Przecież wiem już jak ludzie reagują na tą muzykę. Nie oszukujmy się, bo to nie jest Zenon Martyniuk. I pyk. Wchodzi sobie Frank, Dizzy i Niebieska ale większość ludzi pod sceną ma to głęboko w d… Dopiero Duff wywołuje pisk, a jego intro do „
Easy” ekstazę. I poszło. Stoję. Nie jest źle, chociaż mam dziwne wrażenie, że banan nie może zejść mi z twarzy. Ej, wynocha. Przecież to nic nowego. Po prostu kilku starych pryków gra swoje Greatest Hits. Ale chyba przegrywam, bo odwracam się do Pompona i swoich kompanów i krzyczę: „zajebiście!” Nie no… to po prostu sprawia wrażenie, że jest na swoim miejscu. Jak zaczynają „
Brownstone” to już wiem, że za chwilę będzie źle. Bratowej już nie widzę – pewnie ją pożarła fala. Brat ma w oczach przerażenie – choć pewnie tego nie przyzna
Mój kompan Arek – chętnie by komuś skrzywił nos. Pompon – on ma gdzieś co się dzieje z jego ciałem, ważne że głowa wystaje ponad resztę. Watson – czy Ty w tym momencie chłopie kręciłeś filmik !?
Jakoś przeżyłem… lecimy dalej. „
Chinese Democracy”… Rysiek Fortus dostaje pierwszą solówkę w łapy – oj od razu widać, że to dobry człowiek na dobrym miejscu. Potem “
Jungle” na której Axl drepcze na wstępie na podeście perkusyjnym, jakby go ktoś porządnie drażnił… piękny widok i zapamiętam go, jako jeden z najlepszych z wieczoru. Lecimy dalej… ale nie… nagle okazuje się że Polacy to jednak zwierzęta. Przed „
Double Talkin Jive” Axl prosi, żebyśmy zrobili krok w tył i się uspokoili. No tak.. jakby grał u nas w 1992 roku to pewnie też by to powiedział. Miłe, że możemy się chociaż szaleństwem wyróżnić na tle europejskiej trasy. Przy „
Estranged” Slash ma problemy z gitarą i już się boję, że zaraz spartoli jedne z najlepszych dźwięków, które kiedykolwiek wyszły z LesPaula. Ale na szczęście nie… dają mu nową gitarę i mogę czuć się jak w niebie. Przy „
Rocket Queen” moje uwielbienie przenosi się zaś na Ryśka Fortusa: piękne solo, kolejne miejsce na jego popisówę, widać więc, że facet nie jest w tym miejscu przypadkowo. No i dobra. Gdzieś po godzinie koncertu już się czuję zmęczony. Ba, czuję, że już mam głos zdrapany, a tu jeszcze trochę zostało do pośpiewania. Slash próbuje zagrać „
This I Love” i niestety… trochę tam może i jest fajnych dźwięków, ale człowieku… czy Ty chociaż raz w życiu nie możesz przesłuchać oryginalnego wykonania? To aż tak wielki problem? No sorry, ale w tym utworze solo jest takie, że mógłbyś je powtórzyć. Skoro nie chciało Ci się być w GNR w ostatnich dwudziestu latach, to przynajmniej możesz chociaż raz bezczelnie kogoś skopiować. A tak wyszedł niezły burdelik. Ale znośny. Bywało gorzej już na tej trasie. W „
Yesterdays” zaś… hmm… chyba już sam zapomniał własnego solo. Ale dobra. Wybaczam. „
Coma” to faktycznie ciekawe doświadczenie. Choć niestety był to pierwszy moment wieczora, w którym faktycznie było czuć, że Axl już nie ma 30 lat. Też mu wybaczam. Na „
SCOMie” wszyscy wyciągają komórki. A ja tego nie robię. Za to Slash coś tam zmienia w solówce i wychodzi zupełnie inaczej niż w oryginale. A co – wolno mu
„My Michelle” – uwielbiam ten wstęp. I tutaj także to robiłem. Myślałem, że będę narzekał na sekwencję „
Wish You Were Here/Layla” ale był to ten moment który zaskoczył mnie bardzo pozytywnie. To w końcu piękne melodie, grane przez świetnych muzyków. Na „
November Rain” zaś miał chwilę kryzysu i chęć znalezienia się w łóżku. Potem Jeszcze „
KOHD” na którym znowu Rysiek poszalał, udana akcja ze światełkiem dla Chrisa Cornella na „
Black Hole Sun” i lecimy do „
Nightraina” na koniec. I to już były dwie i pół godziny. Za chwilę zatem jeszcze dostaliśmy „
Patience” na akustykach… ale za to z Axlem w pięknej formie i cudnym „bullshit” w połowie utworu… i już myślałem, że będzie coś czego jeszcze nie było. Już myślałem, że lecą z
„You’re Crazy”. Ale nie… Choć rozumiem, że Axl lubi „
Seekera” i mam wrażenie, że gdyby ten kawałek nie kojarzył się z kończącym się koncertem miał lepszą opinię wśród wszystkich fanów na świecie. Zatem… na koniec wiadomo co i możemy iść do domu. Albo tam, gdzie śpimy, bo do domu daleko.
Zatem… myślałem, że będzie to dla mnie kolejny koncert GN’R w Polsce. A tu klops. Okazało się, że był to wyjątkowy koncert, który jednak przebił Warszawę w 2006 roku. Nie potrafię tego opisać… ale mam jakieś takie dziwne wrażenie, że po prostu ta trójka Panów do siebie idealnie pasuje. Ale to tylko moje małe, prywatne zdanie.
Po koncercie miałem okazję i przyjemność spotkać w końcu
@mafioso,
@CzarnaWdowa po raz pierwszy In my life oraz resztę ludzi, których nawet wymieniać nie będę, bo jeszcze kogoś pominę a potem będzie foch. Wiec… Mam nadzieję, że to nie ostatni raz, kiedy dane mi było zobaczyć GN’R w takim a nie innym składzie na żywo. Tyle z mojej strony.
UPDATE:
Jako, że już mi sapią to uzupełnię ta wypowiedź o małe post scriptum. Co prawda przed samym koncertem jednymi dwoma znajomymi twarzami byli Watson i Pompon ale już po miałem tą przyjemność wyściskać
@Canis_Luna oraz
@Myszowata a także poczuć palec
@Wagon w żebrach. Dorwałem także
@mafioso oraz jego małżonkę bo już mi było głupio nie znać go osobiście (i mówię Wam, to taki chuderlak jest że aż zdołałem go objąć). I na końcu
@CzarnaWdowa rozpoznała koszulkę forumową, więc i ją mogłem poznać oraz stwierdzić, że faktycznie nogę miała w ortezie. I cieszę się bardzo, że ich wszystkich poznałem, choć miałem nadzieję zobaczyć się z większą ilością ludków. No ale jak to mówił mafi... "trzeba by jakiś zlot zrobić" :]