Wszyscy się dusicie w tym jednym wątku, a tu tyle wolnego miejsca macie. Korzystając więc z tej okazji i z licząc na to, że modowie nie wrzucą tej wypowiedzi do jednego worka, pozwólcie, że również podzielę się z Wami kilkoma przemyśleniami odnośnie środowego koncertu.
Muszę przyznać bez bicia, że do środy – jakoś nie czułem tego koncertu. Dwa tygodnie przed 13 lutego postanowiłem nadrobić zaległości i trochę się zagłębić w
Snakepita, ale to był chyba jedyny moment w jakim, w ogóle pamiętałem o tym, gdzie się wybieram. GN’R widziałem już parę razy, ale Slashu zawsze był gdzieś w sferze przyszłości. W 2010 ominęła mnie okazja zobaczenia go w Pradze – wtedy liczyły się względy finansowe. Z perspektywy czasu myślę też, że teraz jest mi łatwiej jeździć na koncerty z frakcji GN’R: w końcu jest to również okazja, na taki jednodniowy „Day off”, „krótkie wakacje” od codzienności z różnymi ciekawymi ludźmi. Podczas moich trzech koncertów w grupie (nazwijmy ją „pomponową”
) nikomu z obecnych tam nie miałem ochoty strzelić w pysk.
Te podróże
„flagowymi busami” to już chyba część mojego folkloru koncertowego. Jak pomyślę o tym, że kiedy indziej będę musiał wsiadać w auto i wracać po nocach do domu… to mam ochotę namówić
Pompona, żeby zorganizował i na ten koncert wyjazd. Nie będę więc oryginalny i podziękuję Ci, drogi Adamie, po raz kolejny.
Po dotarciu pod sławetny Spodek, ku mojemu braku uciechy, okazało się już znaczna część nacji fanowskiej postanowiła sobie odmrozić tyłki. Szczerze mówiąc, nie byłem jeszcze na koncercie w okresie zimowym, więc i nie mogłem podejrzewać w żaden sposób jak może wyglądać zachowanie uczestników koncertów w tak mało sprzyjających warunkach. Dziwię się, że im się chciało – ale z drugiej strony mogło to dać mi do zrozumienia jak sytuacja będzie się rozwijała dalej. Pierwszy przyjazd Slasha do kraju nad Wisłą, okazał się być elektryzującym wydarzeniem, nie tylko dla wąskiej grupki fanów skupionych wokół tego forum. Podczas kilku godzinnej wizyty na biegunie polarnym poznałem jednak kilka nowych twarzy (choć jakby się tak zastanowić to raptem może i ze dwie). Żonę zostawiłem pod czujnym okiem części ekipy z busa pomponowego a sam miałem niebywałą okazję chwilę wcześniej zapoznać się z topografią Spodka i przeżyć kilka stresujących chwil przed samym wejściem. Chciałbym z tej strony zaznaczyć, że osoby które chciały zabić „naszą magiczną piątkę opiekunów flagi” powinny się tego wstydzić, bo taki przecież był nasz ciężki los – musieliśmy się opiekować flagą! Nikt nie chciał się tego podjąć! Dlatego właśnie należą nam się podziękowania
Niemniej to miłe uczucie posiadać taki tajemniczy „paszport Polsatu” który umożliwia szybsze wejścia
W tym miejscu chciałbym wspomnieć o publiczności, która tego dnia zgromadziła się w Spodku. Nie chcę tutaj nikogo obrażać ale jednak użyję tego słowa, bowiem zauważyłem, że najlepiej oddaje ono cechy charakterystyczne znacznej części widzianych przeze nie ludzi w środę wieczorem:
gimbusy. Oj… od momentu w którym dopadły do mnie i do moich towarzyszy pod sceną, poprzez ciągłe powtarzanie, że wszystko tego wieczoru jest
epickie do chwili w której bardzo intensywnie czułem moją jedność z barierkami minęło może z 5 minut, w których to stwierdziłem, że ja to już chyba stary jestem. Fakt faktem – dużo było młodej publiczności i może nawet pokuszę się o stwierdzenie, że to dzięki młodości i dążeniu do bycia „jeszcze bliżej” mam do dziś siniaki w okolicach występowania barierek. Nie rozumiem też jednego: jak można nagrywać (prawie) cały koncert na telefon marki Samsung, który nagrywa pierdy i plamy a nie dźwięki i obrazy. Wiem – bo sam mam taki gówniany telefon. A tymczasem moi towarzysze – gimbusy – tak właśnie obrały sobie sposób dokumentacji. Od razu skojarzyła mi się tutaj gimbuska z telewizorni, z reklamy T-Mobile, która mnie tak niesamowicie drażni (teraz już wiem dlaczego):
„najlepsza w dokumentowaniu”.Było ciasno. Podczas suportu nie aż tak, podczas przerwy ludzie się bez sensu pchali, na Slashu było źle. To było przegięcie – sorry ale uważam, że kto rzuca teksty typu „tak jest na prawdziwych koncertach rockowych” powinien dorosnąć i przypomnieć sobie, że historia zna kilka przypadków zgniecenia ludzi w takich sytuacjach. W środę mogło stać się coś złego. Na szczęście nie stało.
Anti Tunk Nun. No byli. No zagrali. No dobra – ten młody jest nawet zjawiskowy i ciekawie się na niego patrzyło, bo niestety niezbyt było słychać jego wygibasy na gitarze. Muzyka jednak nie dla mnie.
Owsikowi się pewnie podobało, ale mi nie.
Jakież to piękne uczucie mieć pewność, że ten na kogo się czeka wyjdzie o tej godzinie, o której się człowiek go spodziewa
Nie będę pisał o tym jaki to nie był ZA***STY koncert, choć muszę wspomnieć, że pierwszy raz widziałem swojego muzycznego idola na żywo – i to jest dla mnie najważniejsze. W końcu ten koleś przez długie lata wisiał na moim biurkiem a niedługo zawiśnie w dużym pokoju, w towarzystwie dorosłych zdjęć moich i mojej żony z podróży poślubnej
Bardzo dobrze, że zaczął od
Ghosta – dzięki temu publiczność nie przerobiła pierwszego rzędu na budyń (wszakże jest to dość spokojna pieśń). Bałem się, że nie wyjmiemy flagi w odpowiednim momencie, już nawet miałem wrażenie, że
Pompon macha mi, żeby jej nie wyjmować i poczekać jak się trochę uspokoi. Ale jakoś poszło. Najpierw trochę powdychałem zapach plastiku, który wylądował mi na mordzie, potem nie zdołałem utrzymać końcówki płachty, która (jak się okazało) pofrunęła tam i z powrotem na koniec płyty. To rzeczywiście miłe uczucie, kiedy widzi się uśmiech swojego idola (muzycznego oczywiście).
Koncert mi się podobał – oczywiście – jak mógłby mi się nie podobać. Jednak przez zmęczenie ciągłym napieraniem od tyłu, przy końcówce autentycznie chciałem, żeby już skończyli. Z drugiej jednak strony spodziewałem się jeszcze solówki pokroju
Blues Jam/Godfather albo jakiegoś instrumentala. Nie dostałem go jednak, chociaż za solowy popis można tutaj uznać rozbudowane fragmenty w
Rocket Queen i Anastazji. W tym pierwszym przypadku jednak zbyt rozbudowane jak na mój gust.
Slash trzy razy rozkręcał solo od wolnych dźwięków do szybkich fragmentów, przez co całość niestety trącała nudą. Zaskoczeniem niestety nie były też dla mnie kawałki, które grali na soundczeku, a których w normalnych warunkach bym się nie spodziewał, czyli
Apocalyptic Love i You’re Crazy. Z tego punktu widzenia nie lubię więc Ciebie Panie
Cravenciak, żeś mi o tym powiedział
Conspiratorzy wydają się faktycznie dobrze zgrani, nie było słychać większych potknięć (chociaż w końcówce
Mean Bone zespół i Slash się trochę pogubili).
Narzekać mogę też na długość koncertu, czyli jakoś 1 h i 50 min.
Myles brzmi bardzo dobrze na żywo, nawet tak dobrze, że dostał pochwały od mojej żony. To co mnie zszokowało i oczarowało to całkowity brak wysiłku ze strony Slasha przy graniu skomplikowanych partii – ten człowiek jest wręcz niesamowity! Żadnego gwiazdorstwa, wyciągania bezsensowych min z twarzy, czysty rock n’ roll zagrany z taką łatwością, o której każdy z gitarzystów świata może jedynie marzyć! Cud, miód! Orzeszki
Show ze Spodka był bardzo stonowany. Światła wiele nie mieszały; na scenie bardzo oszczędnie, bez ekscesów i przemówień ze strony zespołu. Całość została zbudowana w myśl zasady: wyjść, pieprznąć porządnie i pojechać do następnego miasta. I tak było – Slash w Spodku był mocną, rockową pigułą, dla fanów czystego rock n’ rolla. Spodziewałem się takiego show, dlatego nie byłem zawiedziony. Pokuszę się jednak o porównanie z obecną inkarnacją GN’R – oprócz tej samej muzyki (w większości) to jednak coś zupełnie innego. Teraz w końcu zrozumiałem różnicę jaka istnieje pomiędzy Slashem a Axlem. Teraz w końcu jestem świadom tych różnic. Tylko ktoś, kto widział jednego i drugiego może w pełni zrozumieć jak wielkie różnice dzielą tych dwóch Panów. To, czyj show jest lepszy, to już indywidualna sprawa. Ja swoją wyraziłem już w odpowiednim temacie na forum. Ale z pewnością na Slasha wybiorę się znów…
Po koncercie i po niemal wyrzuceniu nas z terenu Spodka przez szanowną ochronę marki
FOSA, udaliśmy się na chwilę do olbrzymiej grupy czekającej na autografy. Ja byłem jednak głodny, a „podpiso-hunterem” nigdy nie byłem więc uważam, że pomysł udania się do McDonalda był trafiony. Nie trafione było to , że już go zamknęli
Ale od czego jest PKP! Dodam jeszcze tylko, że w łóżku byłem o 4 rano, a o 6:20 pobudka i do pracy…
Z tego miejsca chciałbym podziękować ekipie z flagowego busa za miłe towarzystwo i trochę głupiego humoru oraz za zaopiekowanie się moją żoną, którą oddałem na przechowanie. Nadmienię, że była twarda, ale przed Slashem poprosiła o wyciągnięcie jej z tłumu
Miło, że w końcu zobaczyliśmy się z Panem
Zqyx’em na żywo. Niestety tylko zobaczyliśmy. Miło, że
Owsik wrócił cały do domu i że nadal kocha swoją żonę. Miło, że
Cravenciaka wpuścili na salę pomimo braku biletu i niech pamięta, że to dzięki mnie nadal ma dowód osobisty i portfel. Miło, że
Bender polubił moją żonę ze wzajemnością (ale na randkę Was nie umówię). Miło, że znowu miałem okazję przejechać się z Pomponem. Miło, że w lutym nie było – 20 stopni Celsjusza. I miło było znowu brać udział w tak fajnym wydarzeniu. Do zobaczenia pod sceną