Czas na moich słów kilka, aczkolwiek obiecuję tym razem nie atakować Was kilkoma stronicami tekstu wspominek...
Bender – jakim cudem my chodzimy na te same koncerty a nie możemy się na nich spotkać. I weź mi tu zaraz nie mów, że przed Slashem nadrobimy
Długo zwlekałem z zakupem biletów na
Sonisphere, bo cały czas gdzieś tam w głowie kołatała mi myśl, że może jednak Stonesi dadzą radę dotrzeć do Polski. Ostatecznie jak się stało wszyscy wiemy, ja kupiłem bilety chwilę przed ogłoszeniem
14 on Fire a i tak nie kupiłem tego, co pierwotnie planowałem. Mógłbym w tym miejscu zacząć narzekać, jak bardzo jestem na siebie zły, że dorwałem jedynie bilety na płytę, ale może... zrobię to później. O wymianie na GC można już było zapomnieć... przynajmniej wtedy.
Mała dygresja na wstępie: osobiście nie lubię Warszawy. Przypomniało mi się o tym, już jak staliśmy w mega-zajebistym korku w Jankach. Potem się jeszcze okazało, że w sumie pół Warszawy stoi więc zaparkowaliśmy auto z mym szanownym kolegą jakieś 2 km od stadionu, licząc na ciekawą i pełną przygód podróż w stronę bramy 3. Stadion wydaje się nieumyty a przez to szaro-czerwony. Sama procedura wejścia odbyła się bez zbędnych problemów, dodatkowo nie wiem czy dobrym pomysłem było umieszczanie korka tak głęboko w gaciach... Ochrona nawet mnie palcem nie tknęła. Już myślałem, że mają jakieś uprzedzenia do mieszkańców Dolnego Śląska, ale okazało się, że raczej nikt nie został „przyjemnie” obmacany. Dziwne. W końcu to koncert Metallicy, dużo metali i dużo nawalonych kolesi.... no właśnie... Już chwilę później oczom moim objawiła się pewna dziwna sytuacja, w której to Pani od Carlsberga usilnie przekonywała mnie, że mają jedynie piwo.... uwaga.... bezalkoholowe. Zwietrzyłem w tym podstęp, ale się pomyliłem. Do jasnej cholery, żeby na koncercie rockowym nie można się było napić %? Co to ma być? Benefis Fasolek feat. Majki Jeżowskiej? No cóż trzeba się będzie skupić w 100 % na odbiorze koncertu.... więc ruszyliśmy na poszukiwania dobrego miejsca do odsłuchania całego koncertu.
Wiedziałem, że niestety nie będę stał blisko sceny, więc przynajmniej aspekt dźwiękowy chciałem mieć ogarnięty. Najmniej charczącym miejscem okazały się boki sceny, przy których były względnie najmniej pogłosu. Zdążyłem nawet zobaczyć na własne oczy Pana z odsłoniętym brzuchem, który krzyczał do mikrofonu i nie miał kaloryfera, więc widok nie był zbyt ciekawy.
Antraxa także nie dałem rady obejrzeć, bo i ja się męczyłem i kolega mój miał krwawiące uszy.
Czekałem na
Alice in Chains i się doczekałem. Sam początek – ekstra!
Them Bones zajebiście zagrane... ale chyba tylko ja w okolicy paru przecznic znałem słowa. Generalnie to Alicja jest zespołem bardzo.... męczącym przy dłuższym słuchaniu. Kawałki są ciężkie, melancholijne. Chłopaki są świetni, w tym co robią, ale to nie jest zespół na koncert stadionowy. DuVall kłuje w oczy swoim zachowaniem na scenie, które za cholerę nie pasuje do statycznego Jerrego i reszty zespołu. Ale z drugiej strony przyciąga wzrok. A to jest plus. Spory plus. Perełkami wieczora były dla mnie
Nutshell ze świetną, klimatyczną solówką Jerrego oraz
Rooster, zagrany na koniec. Publiczności nie porwali, zresztą było to widać w momentach kiedy to ludzie mieli śpiewać fragmenty ich kawałków, lub po prostu się drzeć. Słabo to wyszło, oj słabo... Ja jednak z pewnością będę wracał do ich muzyki. Tylko muszę być do tego ostro zdołowany
Na gwiazdę wieczoru trzeba było oczywiście chwilę poczekać, choć nie oszukujmy się – absolutnie nie do poziomu takiego jak kilka lat wcześniej w Rybniku... Ok 21:10 na telebimach pojawił się filmik wstępny i ruszyła cała machina. I teraz uwaga, będę się podniecał: uwielbiam intro
Ennio Morricone od czasów S&M i cieszę się, że dane mi było w końcu wysłuchać go na właściwym koncercie. Oczywiście nie widziałem jak Panowie z Mety wpadli na scenę, bo nagle okazało się, że jednak nie będę miał tak dobrego widoku na scenę, jaki sobie wcześniej ustawiłem. Nagle miałem przed twarzą cztery łby mężczyzn w wieku rębnym, które zaburzyły mój odbiór wizualny początku koncertu. Dopiero przy
Unforgiven udało mi się na tyle poprzesuwać swoje cielsko w śliskim tłumie spoconych ludków, aby móc w miarę bezproblemowo oglądać resztę koncertu. No niestety – minus stania w tłumie. Cały mój plan, który polegał na tym, aby się w miarę utrzymywania problemów z widzeniem cofnąć szlag trafił, bo i kolega się ruszyć z miejsca nie chciał (wysoki dryblas), a i ja jakoś nie lubię się oddalać od sceny z własnej woli. Taka karma...
Setlista na koncert w Warszawie była z jednej strony kusząca, z drugiej jednak obawiałem się, że będzie więcej bujania niż skakania. Na szczęście, to co fani Mety nazywają balladami to w większości i tak mocniejsze brzmienia przynajmniej od połowy trwania utworów. I choć bawiło mnie to, że co chwilę mieliśmy do czynienia z wolnym, akustycznym wstępem i mocnym puntem kulminacyjnym, to jednak nie stanowiło to o złym odbiorze występu. Takie utwory to zresztą znak rozpoznawczy zespołu, więc ciężko gniewać się na fanów, że to uwielbiają.
Lords of Summer do mnie nie przemówił, tak jak i nie przemawiał do mnie kilka miesięcy temu w wersji youtubowej. Perełek wieczoru było zaś kilka. Dość zapomniane w ostatnich latach
Memory Remains z grupowym darciem ryja, cudnie skoczne
Whiskey in The Jar a także klasyczny Sandman to te kawałki, które najbardziej się niosły pośród publiczności. O
Masterze nie wspominam, bo to osobny rozdział
W głosowaniu publiczności wygrał
Ktulu, i dobrze, bo to świetny, klimatyczny instrumental, choć trochę wyhamował klimat totalnej rozpierduchy, który na kilka ostatnich utworów zagościł na stadionie. Czy granie przy włączonych światłach ma sens? Może gdyby Meta przy takim zabiegu zagrała lepszy utwór niż
Seek and Destroy to miałbym inne zdanie. Ja na tej końcówce skupiałem się już głównie na spadających z wysokości czarnych balonach, rozrzuconych przez obsługę na publiczność. Wizualnie zmiażdżył mnie
One. Coś pięknego. Naprawdę. Nagrania w internecie przy tym zupełnie nie oddają tego klimatu.
Na koncercie tym razem nie było sowitej reprezentacji z forum, a ja jedynie widziałem się z Pomponem, który magicznie wynalazł sposób jak nie wlewać w siebie bezalkoholowego piwa o zawartości 0,5 % w ilości 20 piw, aby cokolwiek poczuć
Ciekawy jestem tylko kiedy Cię kac złapał szanowny Pomponie
Ogółem: bardzo fajny koncert. Pojechał bym jeszcze raz? Pojechałbym! Czy pojadę jak jeszcze kiedyś będą w PL... hmm.... myślę, że tak
PS.
Psia mać. I znowu wyszły dwie strony...