Kiedy dowiedziałem się o koncercie Black Label Society w moim mieście to ucieszyłem się niezmiernie z jednego powodu – zobaczę na żywo Zakka Wylde’a, jednego z gitarowych herosów. Tak naprawdę więcej oczekiwań nie miałem.
Z dyskografią grupy nie jestem jakoś mocno zaznajomiony, parę tam kawałków znam, ale też nałogowo nie słucham. wydaje mi się, że w Eterze nie tylko ja przyszedłem dla samego Zakka, co dało się wywnioskować po wrzaskach. Można to trochę porównać do koncertu Walking Papers w Łodzi, gdzie 90% publiki było skupionej na Dufnie i nie wiedziało kim jest reszta.
Postanowiłem się nie śpieszyć na sam koncert – deszczowa pogoda nie zachęcała do jakiegokolwiek wcześniejszego wyjścia, a po za tym dochodziłem do siebie po koncercie Iron Maiden. Będąc pod samym Eterem dało się zauważyć, że dress-code imprezy to glany. Grafik był w ogóle napięty – support One, który ominąłem miał jedynie 30 minut czasu scenicznego, drugie 30 minut szykowano scenę dla BLS, a sama gwiazda wieczoru miała dać koncert trwający jedynie 75 minut.
Jakoś 15 minut przed godziną 20 postanowiłem wejść do środka i zająć jakiekolwiek miejsce ze stosownym widokiem na scenę, która była zasłonięta kurtyną z logo zespołu. Od razu co rzuciło mi się w oczy to to, że scenę można oglądać z dwóch pięter, jednak oba były już okrążone i zatłoczone – nie dało się wcisnąć szpilki. Wtedy przeżyłem duże rozczarowanie. Publika pod samą sceną zachowywała się ordynarnie i dziko pod każdym względem, nie było w tym miejscu jakiejkolwiek kultury.
Chłopaki wyszli punktualnie, czyli o 20 kurtyna poszła w bok i ujrzałem niewielką scenę ze skrzynią na sprzęt na środku, na której Zakk stawiał nogę, aby oprzeć gitarę, albo po prostu na niej stał grając solówkę czy też uderzając się pięściami po klatce piersiowej niczym goryl.
Co do samego setu do wydawał mi się grany na jedno kopyto, kawałek za kawałkiem, bez jakiegokolwiek wytchnienia, zatrzymania się i powiedzenia jakiegokolwiek ”good evening”, albo „fuck you”. Zespół po prostu przyjechał do kolejnego miasta w Europie podczas trasy, odbębnił szybko swoje i następnego dnia miał już grać w warszawskiej Stodole.
Widząc ludzi pod scenę, którzy się szarpali i pogowali nie patrząc na nikogo i na nic cieszyłem się, że zająłem miejsce na balkonie, gdzie i tak przez pół koncertu nic nie widziałem i starałem się skupić na samej muzyce z czym również było ciężko, bo nagłośnienie pozostawiało wiele do życzenia. Trochę jakbym słuchał starego charczącego radia w pokoju obok.
Przy pozycji numer 8, czyli gdzieś w połowie koncertu, kiedy Zakk gimnastykował się nad Guitar Solo to ja postanowiłem odpuścić łamanie karku i ścisk – udałem się do loży, gdzie wszystko było słychać podobnie jak nieopodal sceny.
Jeszcze nigdy na żadnym koncercie się tak nie zawiodłem, co mnie zdziwiło bo nie miałem jakichkolwiek oczekiwań, gdy wyszedłem z Eteru byłem przekonany, że zapłaciłem 121 zł, aby tylko zobaczyć Wylde’a na scenie. Kiedy dowiedziałem się, że BLS ma koncert klubowy we Wrocławiu to byłem przekonany, że atmosfera będzie bardziej kameralna, że każdy zobaczy co się dzieje na scenie (bo takich zawiedzionych jak ja było znacznie więcej), a tu bardziej nasuwała się myśl, że LiveNation sprzeda więcej miejsc niż pomieści klub, który w ogóle nie był przystosowany do tej imprezy, gdyż scena była zbudowana za nisko – z dołu nie było nic widać, a na górze wybrańcy dwóch pierwszych rzędów mieli ten zaszczyt.
Podsumowując: to nie był koncert mojego życia, chyba jednak wolę te w halach/na stadionach, gdzie mogę dostać się pod samą scenę i równocześnie zobaczyć coś. Cieszę się jedynie, że zobaczyłem Zakka Wylde’a na żywo. Przypuszczam, że po raz pierwszy i ostatni. Przynajmniej z BLS.
Setlista:
1. My Dying Time
2. Godspeed Hell Bound
3. Destruction Overdrive
4. The Rose Petalled Garden
5. Heart of Darkness
6. Overlord
7. Damn the Flood
8. Guitar Solo
9. Parade of the Dead
10. Fields of Unforgiveness
11. Angel of Mercy
12. In This River
13. The Blessed Hellride
14. Suicide Messiah
15. Concrete Jungle
16. Stillborn