To i ja dorzucę moją relację z drugiego dnia Impactu, niestety nie mam strony internetowej, gdzie mógłbym się dzielić moimi przemysleniami z większym gronem
P.S. Zdaję sobie sprawę, że niektóre rzeczy są zbyt szczegółowo opisane jak dla was (np.: kim jest Duff, lub wspołpracaMylesa ze Slashem), jednak moi bliscy, którzy to czasem czytają nie wiedzą, więc proszę o wyrozumiałość
Impact Festival 2014 – Dzień 2
Aerosmith, Alter Bridge, Walking Papers - Łódź @Atlas Arena.
Trzy zespoły, które mocno chciałem u nas zobaczyć ogłoszono, że zagrają jednego dnia i na jednym festiwalu. Ciężko w to uwierzyć, jak marzenia koncertowe się spełniają.
Zarówno zespół Walking Papers jak i Alter Bridge są powiązane z GN’R i każdy fan projektów solowych chciałby ich zobaczyć, ale chyba nie każdy ma szansę jednego dnia. I to jako supporty Aerosmith! A mówi się, że nie można mieć i zjeść ciasteczka. Mi się udało.
Walking Papers:Walking Papers to zespół pochodzący z Seattle, czyli rodzimego miasta ex-basisty Guns N’ Roses – Duffa McKagana, legenda sama w sobie. Jeden z niewielu członków klasycznego składu, który ma dobre relacje po obu stronach barykady i tak też występuje. Z dobre dwa lata śledziłem trasy WP po Europie i doszukiwałem się polski, jednak na marne, aż w tym roku Live Nation ogłosił ich ogłosił ich jako jedną z gwiazd Impactu i support Piątki z Bostonu.
W dniu koncertu wokół Atlas Areny można było zaobserwować mnóstwo ludzi w koszulkach GN’R, w tym mnie. Jestem ciekaw ile osób zdawało sobie spraw, że to na scenie jest TEN Duff, a ile olało ten zespół czekając po prostu na gwiazdę wieczoru. Zjawiliśmy się z Anią wcześniej w Arenie, aby zająć stosowne miejsce, aby podczas koncertu widzieć odrosty Duffa, jego zmarszczki i bicepsy. Kwartet wyszedł o czasie, perkusista, basista, klawiszowiec i wokalista pełniący również rolę gitarzysty, a za ich plecami na telebimie rozświetliło się logo zespołu i księżyc w postaci rogala. Chłopaki mieli tylko 45 minut i zagrali raptem 8 utworów, w których zawarte kawałki z ich debiutu jak i nowe nieznane publice.
Jeff był bardzo roztańczonym wokalistą, który czasem coś pobrzdąkał na gitarze, a czasem machał mikrofonem, a czasem za pomocą nogi przechylał statyw. W ciągu swojego występu zszedł pod scenę do publiki i odśpiewał w śród nich nieznany mi kawałek podając równocześnie ręce. Klawiszowiec Benjamin trzymał się na uboczu. Perkusista Benjamin grał bardzo precyzyjnie i czysto, co jakiś czas podrzucał swoje pałeczki w powietrzu, a na koniec zrobił publice zdjęcie zza podestu. No i basista Duff! Facet jest chyba świadomy swojej legendy, gdyż był najbardziej ruchliwym członkiem zespołu na scenie, chodził od prawej do lewej, machał głową i pokazywał, że dajemy radę.
Alter Bridge:Drugim suportem był zespół Alter Bridge, z wokalistą i gitarzystą Mylesem Kennedy, który od 4 lat intensywnie współpracuje ze Slashem. Mylesa miałem już przyjemność spotkać w katowickim Spodku w zeszłym roku, jednak na tym koncercie poznałem jego inne oblicze – głównego showmana.
Zespół prezentował głównie swój nowy materiał z Fortress, który za bardzo nie przypadł mi do gustu, ani studyjnie, ani na żywo. Czekałem bardziej na kawałki trzech pozostałych wydawnictw. Między suportami udało mi się wyemigrować do przodu, gdzie czasem od Mylesa dzieliły mnie jakieś dwa metry. W tym czasie spotkałem też Pompona i zanim fala nie poniosła mnie do przodu to udało się przybić pionę.
Podczas koncertu doszedłem do wniosku, że zdecydowanie wolę Mylesa u boku Slash, gdy śpiewa Gunsowe hity, bo w AB grają bardziej ballady z ostrym gitarowym brzmieniem, co czasem mnie irytuje. No ale fajnie, że miałem okazję zobaczyć, Mylesa, Marka, Scotta i Briana. Bardzo ich doceniam za rockowe granie. Najbardziej tego wieczoru podobało się Ghost of Days Gone Bye z debiutu, Isolation z trójki, oraz Rise Today na zakończenie oraz Blackbird z intrem piosenki The Beatles również o nazwie Blackbird, które zagrał Myles.
Aerosmith:Już podczas koncertu Alter Bridge ludzie pod sceną zaczęli się zagęszczać, a były to jeszcze trzy godziny do występu. Już wtedy było wiadomo, że między zespołami nie można pójść kupić piwa lub skorzystać z toalety, bo grozi to utratą idealnego miejsca tuż pod sceną. Jeśli już jesteśmy przy scenie to warto wspomnieć, że była całkiem inna niż dzień wcześniej na Sabbathcie – wyklejono logo zespołu Aerosmith oraz dodano długi cat walk, po którym paradowali Toksyczni Bliźniacy.
Można stwierdzić, że odbyło się od spóźnień – po 20.30 na telebimie ukazał się filmik pokazujący Aerosmith na scenie z różnych koncertów, a później szliśmy śladami kamerzysty, który przechadzał się po garderobach Stevena, Joego, Brada, Toma i Joeya. Najbardziej rozbawił mnie fragment, kiedy Perry pytał się publiki, czy pasuje mu ten szalik, a tłum zgodnie krzyknął „yeah!”. Później kamery rozlokowane po Atlas Arenie filmowały publikę i pokazywały na żywo na telebimie, w tym czasie Doda pokazał swoje sterczące silikony. Cóż. Inni ludzie okazali się bardziej zdolni grając na przykład na niewidzialnej gitarze.
Później zrobił się ciemno, a na telebimie powstał czerwony wybuch i rozbrzmiało intro znane z płyty Music From Another Dimension, po czym pokazano zdjęcia zespołu z różnych etapów kariery i na końcu przy wybuchu zamieniło się w logo zespołu. Zapalają się światła, wszyscy na swoim miejscu, Steven krzyczy do publiki „Whaaat!”.
Zespołowi towarzyszy dwóch kamerzystów uwieczniające show i przekazujące na żywo na telebimy. Jako pierwsze leci Eat The Rich Steven paraduje przed kameą, macha psychodelicznie rękami, a kamera wypuszcza z jego rąk zielone światła. Od początku koncertu można było zauważyć, że show należy do duetu wokalista-gitarzytsa prowadzący, pozostała trójka jest tłem trzymającym się na uboczu.
Drugim utworem bez chwili wytchnienia jest Love in an Elevator, które jeszcze bardziej nakręca publikę, wszyscy skaczą i dopatrują się Stevena, który najwięcej czasu spędza na wybiegu. Następny leci mój ukochany Cryin’, gdzie można zauważyć, że Tyler zmienił nieco konstrukcję utwory, już nie przeciąga w słowach cryyyyin’, tylko zwięźle śpiewa cryin’. Tego wieczoru można było zaobserwować taki zabieg również przy innych utworach. Jednak to dobrze tak skrócić słowa, niż fałszować.
Później zagrano Oh Yeah z nowej płyty, która średnio przypadła mi do gustu i średnio przyjąłem utwór, a następnie Jaded, gdzie rozpoczęła się walka o miejsce, bo gimbaza postanowiła sobie pogować. Kolejnym utworem była hitowa ballada Livin' on the Edge, gdzie Steven w końcu przyszedł na lewy bok sceny i w końcu mogłem go dobrze zobaczyć, w tym jego wąs, co jest nowością w jego aparycji oraz zrobić zdjęcie. Wracał tu jeszcze później, aby poprzytulać się do Brada, gdy ten grał bluesa na gitarze i pomruczeć bluesowo. Podczas Livin’ Tyler ponownie szybko śpiewał słowa i nie przeciągał, a przy momencie wyciszenia i tupania sapał budując napięcie i pokazał swoje krocze do kamery. Tu mogę się na chwilę zatrzymać i ponarzekać, że mimo, iż kamery na scenie to dobre rozwiązanie, ażeby zobaczyć członków zespołu na dużym telebimie w zakamarkach Atlas Areny, jednak uważam, że Steven czasem z bardzo skupiał się obiektywie, przez co zaniedbywał publikę.
Po Last Child zagrano Rag Doll, które bardzo mi się spodobało w wykonaniu na żywo i w końcu Perry również zaczął odwiedzać ”nasz” bok sceny. Po czym główny gitarzysta dostał swój statyw z mikrofonem i odśpiewał Freedom Fighter, a na telebimie za nim pojawiały się słowa piosenki niczym karaoke, jednak świeciły się ze spóźnieniem po tym jak Joe wymówił dany wyraz.
Wraca Tyler na scenę i jak dla mnie przez chwilę zaczyna być mało hitowo, a pewnie gratkę mają ci więksi fani Aerosmith. Kolejno zespół prezentuje utwory zatytułowane: Same Old Song and Dance i Toys in the Attic. I nadchodzi Janie's Got a Gun. Ach ta Janie. Wszyscy w Arenie ją znają i wszyscy zaśpiewali co złego zrobiła. Zostaje przedstawiony koncertowy klawiszowiec zespołu przez frontmana, ale chyba tylko po to, aby reszta zespołu mogła zagrać I Don't Want to Miss a Thing, gdzie Tyler znów nie przeciągał słów, ale chwycił wszystkich zgromadzonych za serca.
Przy No More No More nie byliśmy już w stanie wytrzymać ścisku, smrodu i dzieci przepychających się do przodu. Wyszliśmy na tyły i o dziwo tam też dobrze wszystko widać! Jednak w tym czasie skoczyliśmy do toalety i kupiliśmy nowe piwo, bo pod sceną koczowaliśmy od 18, a było już dobrze po 22.30. wróciliśmy na Come Together, czyli drugi beatlesowski akcent tego wieczoru, co mnie niezmiernie ucieszyło, gdyż Beatlesi pasują wszędzie. Dude (Looks Like a Lady) ponownie rozruszało całą publikę, a widząc co się dzieje pod sceną cieszyłem się że jestem na końcu Golden Circle. Podczas Walk This Way Tyler wyciągnął z tłumu pewną dziewczynę do siebie na scenę, z którą zaczął tańczyć, później ją wycałował w usta, piersi i brzuch, po czym ona wryta nie wiedziała co ma tam zrobić i którędy zejść. Szczęściara. W sensie, że miała taką szansę, został zauważona przez Stevena i wyróżniona, nie jeden fan by tak chciał, nie miałem na myśli wycałowania przez dziadka.
Na bisy wyjęto fortepian na wybieg, do którego zasiadł Steven i wpierw zagrał intro Home Tonight, po czym przeszedł w Dream On. Coś po prostu pięknego i niesamowitego zarazem. Aby zagrać solo na gitarze Joe wszedł na fortepian, co też miało swój Gunsowy akcent. Po bardzo długich owacjach, przy których wybieg znowu został pusty Tyler przedstawił basistę Toma, który zagrał cichy wstęp do ostatniego już utworu Sweet Emotion. Tu najbardziej zaskoczył mnie Perry, kiedy chciałem sfilmować ostatnią solówkę on przy głośniku zaczął szarpać(wyrywać) strunę, aby nadać bardziej zgrzytliwego brzmienia co spotęgowało efekt i wtedy nadeszła dopiero pora na solo, a po bokach sceny wystrzeliła serpentyna. Na koniec cały zespół, czyli Piątka z Bostonu + muzycy koncertowi wyszli na wybieg, wokalista ich kolejno w owacjach przedstawił, po czym ci się wspólnie ukłonili i zeszli ze sceny. Mam tylko nadzieję, ze zawitają tutaj szybciej niż za kolejne 20 lat.
Podsumowując atmosfera super, mimo, iż parę osób miałem ochotę udusić gołymi rękoma, Joe zachwycił mnie swoimi solówkami, a Steven udowodnił, że jest urodzonym showmanem i, że potrafi zawładnąć publiką. po koncercie przechadzaliśmy się po Atlas Arenie czekając na muzyków wszystkich trzech zespołów, jedynie udało się załapać jeden. Aaa! Podczas koncertu w lewym boku backstage’u można było zauważyć członków WP i AB, którzy również podziwiali swoich idoli.
Po koncercie stosunkowo długo nie trzeba było czekać na chłopaków. Zdążyłem sobie odśpiewać Amazing, którego zabrakło i było widać Duffa, mała grupka fanów go wołała, ale on zanim wsiadł do autobusu to tylko pomachał, po chwili z AA wyszedł Jeff z technicznym i zawołał 'Hi guys' i on się ugiął i przyszedł do nas, wpierw zrobił swoim telefonem nam zdjęcie, później przeszedł przez barierkę i techniczny zrobił mu z nami. Później krótka rozmowa, zapytano go o Duffa czy przyjdzie, on na to, że nie liczy na to, bo rozmawia w busie ze swoimi dziećmi, to poprosiliśmy Jeffa, aby go namówił, a on powiedział, że nie może, bo ciągle to robi.
Jeff w ogóle człowiek mega pozytywny, powiedział, że po nowym nagraniu znowu przyjadą do nas, rozdał autografy, pozował do zdjęć i rozdawał swój kapelusz do zdjęć oraz powiedział, iż miał go na scenie, bo to był jego 'bad hair day'. I poszedł, a po chwili przyszedł... DUFF! Niestety nie przekroczył barierki ale rozdawał autografy i podpisał mi się na mojej koszulce GN'R!!! Zajebista sprawa. Jednak innych zespołów nie upolowałem. W sumie wątpiłem czy Aerosmith wyjdą do ludzi tak po prostu, gdy niektórzy płacili krocie za wejściówki Meet & Greet.
Ukochany zespół, z którym rozpocząłem przygodę ze światem rocka na całe życie pozostanie pamięci jako jeden z tych najlepszych.