Miło, że ostatnio tak dużo się tutaj pisze o Kingu
Pozostając w temacie to „Miasteczko Salem” to moja ulubiona powieść w dorobku Stefa, a nawet jedna z najlepszych (wg mnie) książek jakie miałam przyjemność czytać.
Poza tym, z ciekawszych tytułów ostatnimi czasy przeczytałam:
„Misery” – czyli King w moim ulubionym wydaniu. Totalnie pokręcona historia, ale z gatunku tych, które jestem w stanie wyobrazić sobie w rzeczywistości. Kilka osób już słyszało o tym jak po przebudzeniu musiałam się upewniać, że nadal mam nogę na swoim miejscu
I po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że wcześniejsze dzieła tego autora są lepsze od tych nowszych. Są po prostu bardziej szalone, psychopatyczne i przerażające, czyli dla mnie wspaniałe. I wszystko to mamy od początku do końca, a nie dopiero po przebrnięciu 500 stron nakreślania okoliczności fabuły.
„Pałac Północy” – zdarzyło mi się już tutaj zachwycać Zafonem. Tym razem nie jestem już taka bezkrytyczna. Jest to powieść młodzieżowa i akurat historia pasuje tutaj idealnie. Mroczne i już samo w sobie interesujące tło (tym razem Kalkuta), zawiłości rodzinne, tajne stowarzyszenia, pociągi-widmo, straszne historie z przeszłości, a nad tym wszystkim duch przyjaźni. Wszystko pięknie. Akcja toczy się płynnie, ma się ochotę czytać dalej i dalej prawie bez przerwy. Właśnie prawie, bo czasami gdy natrafiłam na jakąś metaforę czy porównanie to nie mogłam zrozumieć dlaczego Zafon tak to napisał. Styl momentami jest tak tragicznie infantylny, że czułam się jak przy czytaniu mojego wypracowania na maturze z rozszerzonego polskiego. Momentami musiałam na chwilę odłożyć książkę i o tym zapomnieć, by móc wrócić do lektury. Trochę popsuło mi to wrażenia, ale nie pozbawiło całkowicie dziecinnej uciechy z dobrej historyjki.
„Cień wiatru” i „Gra anioła” – ujmę to razem, bo wcześniej napisano już tutaj sporo o powieściach z cyklu o Cmentarzu zapomnianych książek. Na razie udało mi się zakupić i przeczytać te 2 części, ale z przyjemnością wzbogacę się o kolejną. Niewątpliwe mają one duuużo tego, za co uwielbiam Zafona, czyli pięknego i tajemniczego tła akcji oraz niesamowitej, wciągającej, ciemnej historii z przeszłości, która powoli wychodzi na jaw. Jedyne co mi trochę nie odpowiadało, to fakt, że jeszcze przed zakończeniem mogłam połapać się w rozwiązaniu. O ile w „Cieniu wiatru” wcale mi to nie odebrało radości czytania, to w drugiej części pod koniec miałam wrażenie przeciągania intrygi. Niemniej jednak powieści są zarazem urocze i ciekawe, co przed poznaniem Zafona wydawało mi się niespotykanym połączeniem.
„Bikini” – moja przyjaciółka bardzo zachwycała się tą powieścią, więc pewnego razu po zobaczeniu jej w bibliotece postanowiłam sama się przekonać czy naprawdę to takie wspaniałe. Faktycznie, sam pomysł przedstawienia II wojny światowej z perspektywy młodej Niemki z antyfaszystowskiej rodziny, z drugiej strony ofiary alianckich bombardowań Drezna, a przede wszystkim fotografki jest dobrze wymyślony i zrealizowany przez Wiśniewskiego. Jakoś nie przepadam za książkami z II wś w tle, bo mam wrażenie, że wszystkie są bardzo podobne, a to przedstawienie akurat mi się spodobało. No i tyle ze wspaniałości, bo reszta to totalny mętlik. Miałam wrażenie, że na jednej stronie autor chciał zastosować wszystkie zabiegi literackie. Efektem miała być nieschematyczna powieść, a jak dla mnie wyszedł mutant. Miliony retrospekcji, jakieś pseudosentencje, wplatanie faktów i naukowe wtrącenia, jak dla mnie za dużo. Przez to przez cały czas czytania czułam, że jedynym celem Wiśniewskiego było zrobienie mega dobrej książki, a nie czegoś co mega dobrze się czyta. No a dzieje bohaterów są banalne i sztuczne. Spotkałam się z opiniami, że to właśnie jest nowatorskie podejście do pisania o podniosłych rzeczach, żeby nie było tak samo jak zawsze. Czyli ujmując całą sprawę jakoś tak.. technicznie, rzemieślniczo, nawet nie wiem jak to określić. W takim razie chyba wolę to staroświeckie podejście.
„Czerwone Gradło” – od dłuższego czasu mam w domu tę powieść, ale w sumie zabrałam się za nią tylko dlatego, że nie miałam nic innego pod ręką. Tutaj też było nagromadzenie różnych historii z dalekiej przeszłości, niejasno powiązane z nimi współczesne wydarzenia, wybiegnięcie do przodu. Trzeba było dobrze się skupić, żeby się nie zgubić, ale czuło się, że na końcu będzie jakaś bomba. Do pewnego momentu (a dokładniej do tego, w którym sprawy zaczynały się wyjaśniać) książka podobała mi się niesamowicie. Zachwycałam się nad geniuszem Nesbø i liczyłam na coraz więcej. Odnalezienie w końcu wspólnego mianownika tych historii i wyjaśnienie powiązań było zaskakujące i niesamowicie sprytne. Jednak wg mnie bomba była jeszcze za mała. Nie bardzo jestem sobie w stanie wyobrazić jakieś jeszcze mocniejsze, a jednocześnie prawdopodobne rozwiązanie, ale takie odnoszę wrażenie. Po prostu od początku bardzo mi się spodobało i chciałabym jeszcze więcej
Mimo to, całość bardzo mocna. Najbardziej z całej książki podobała mi się kreacja głównego bohatera. Aspołeczny, gburowaty, dziwnie wyglądający alkoholik – genialny policjant. Dość niecodzienne połączenie cech. Ogólnie lektura na plus, chętnie poczytam jeszcze coś z tych norweskich wytworów.
Pozdro dla kogoś komu będzie się chciało to w ogóle czytać