Nie mam pojęcia dokąd zmierza Californication. Myślałam już po 9. odcinku, że jednak wiem. Miałam ochotę nawet powiedzieć "hura, wreszcie", nawet odcinek 10., typowy dla Cali nie wyprowadzał mnie z tego przekonania. A później przyszedł początek odcinka 11. i wielkie WTF. Hank znowu z Julią? Dopiero co kwiczał za Karen w szpitalu. O co kurna chodzi?
Został jeden odcinek. Muszę go zakończyć happy endem. No muszą! Ale jak oni chcą to zrobić? Przyspieszyć do ślubu Becki, żeby państwo Moody wreszcie zrozumieli tam właśnie w takich okolicznościach, że są sobie przeznaczeni?
No i na litość boską czemu Hank wciąż nie zrobił badań na ojcostwo?
Myślałam już, że Becca go o to zapyta, a jednak nie, choć parę razy miałam wrażenie, że już, już, zaraz to zrobi...
Swoją drogą, nie lubię Becki. Nigdy jej nie lubiłam. Hank jest niesamowitym ojcem bez względu na to jak wiele rzeczy w życiu schrzanił. Gówniara miała szczęście trafić na ojca, który świata poza nią nie widzi, a jest dla niego zwyczajnie niesprawiedliwa. Od kilku sezonów zresztą.