Myślę, że to całkiem zrozumiałe. Stan zakochania to proces neurofizjologiczny, który utrzymuje się co najwyżej kilka miesięcy i po tym czasie w związku może zacząć czegoś brakować. Myślę nawet, że od stanu zakochania można się z lekka uzależnić, tak jak od innych zjawisk, czy substancji, które wpływają na neuroprzekaźniki. Nie wiem, jak to jest w wieloletnich związkach, ale podejrzewam, że emocje po pewnym czasie wygasają, ale często zostaje coś, co nadal łączy danych ludzi: przyzwyczajenie, wspólne zainteresowania, przyjaźń, może dzieci. Wieczna emocja to emocja niespełniona.
Ale związki na odległość też mają tu swoje plusy, bo obiekt uczuć tak szybko nie spowszednieje, a spotkania są wówczas oczekiwane i intensywnie przeżywane.
Muszę zauważyć, że typowe (książkowe) stany zakochania zdarzały mi się w przeszłości, szczególnie w wieku nastoletnim. Teraz to coś innego, jakby stan głębokiej fascynacji z emocjonalną "tkliwością". Czy komuś zdarzyła się taka zmiana? Może zmienił mi się sposób działania neuroprzekaźników, to już nie jest szalone, ale jakby bardziej wyważone, "zdrowsze", ale ogromnie przyjemne i napawające optymizmem (a dawniej z kolei bardzo przykre).