właśnie przeczytałam recenzję HRC w kwietniowym Aktiviscie, który z kina przyniósł w piątek mój ojciec lol
bo go zainteresował temat feminizmu z okładki
Recenzja o wymownym tytule "SOFT COCK"
A w tekście jest sporo o Kierowniku... który awansował na Prezesa Rock & Rolla
Zacytuję fragment:
"Wystrój każdego HRC składa się z setek, a może i tysięcy rockowych gadżetów, które - zanim stały się ozdobą restauracji - należały do gwiazd (fascynującą historię sieci w paru zdaniach streszcza pierwsza strona menu). W temacie świętych ikon nasza drużyna miała bardzo różne refleksje. -
Dział rocka, seksu i narkotyków kierowany jest w moim wewnętrznym świecie przez dwóch prezesów.
Łączą ich bandanki, którymi zwykli owijać sobie głowy, szyje, mikrofony i chciałabym-wiedzieć-co-jeszcze-w-chwilach-intymnych. Jeden z nich to Axl Rose, a drugi: Bruce „The Boss” Springsteen -
rozpoczęła opowieść Zuza [Ziomecka - wydawca]. - Bruce to papież rock'n'rolla, prawdziwy amerykański bohater z wartościami, głos klasy pracującej, piewca romansu i wielkich przygód. Jednym słowem - kipiący, zdrowy seks rodem z USA. Niegdyś Bruce i Tomek Waits walczyli o te same oklaski, aż w końcu Bruce wybrał estradę, a Tomek potrawy z pająków w offowych produkcjach. Ale obaj potrafili opowiadać piosenkami historie, które wydawały się (przynajmniej w liceum) strasznie ważne.
Lecz zamiast zdjęcia żylastego rudzielca z pękającymi na gołej dupie skórzanymi spodniami, nad naszym stolikiem wisiały jakieś ledwo starte gitareczki ledwo znanych twórców. A gdzie te bandanki prawdziwych władców kamiennych brzmień? Gdzie te obcisłe spodnie i podarte dżinsy ostatnich prawdziwych mężczyzn? - pytała retorycznie superwydawca, patrząc przy tym wymownie na siedzących przy stole chłopaków.
Jej rozczarowanie było tym większe, że w końcu jednak znaleźliśmy idoli. Tuż przy kiblu... Figiel [Łukasz Figielski - red. naczelny] podzielał jej smutek, bo dla niego
Hard Rock okazał się zdecydowanie zbyt soft. - Jako eks-kudłacz i brudas myślałem, że odnajdę się w rockowych wnętrzach. Błąd. Nie jestem jakimś tam piardu-rockmanem, tylko starym szatanem. Nie kręcą mnie dekoracje, którymi obwieszone są ściany knajpy. Żadnej głowy kozła, noża, którym Count Grishnackh zadźgał Euronymousa, czy choćby pochodni Satyra z teledysku „Mother North”.
Słabizna, czekam na Black Metal Cafe. Do tego przy kiblu, obok fotek Gunsów, wisi znany rockman, 50 Cent... - zauważył gorzko".
Całość recenzji do przeczytania na stronie:
http://www.aktivist.pl/tekst/tId,131,felieton.html