U mnie w LO największe cyrki odbywały się na chemii i religii. Pani od chemii miała żółte papiery, ale uczyła, bo jest znajomą dyrektora. Chodziła po klasie i klaskała w ręce. Mówiła nam, że chemia jest wszędzie i dlatego jest najważniejszym przedmiotem. Kazała nam przynosić na lekcje kredki i rysować na kolorowo te odczynniki, a jak ktoś nie miał kredek, to dostawał uwagę.
Natomiast na religii było najsmieszniej, jak przychodziła do nas katechetka w zastępstwie księdza. Przynosiła zawsze ten sam film o Ojcu Pio i kazała nam oglądać. Ileż razy można ogladać to samo, nudziliśmy się strasznie, więc wymyslaliśmy różne głupoty, np. kolega który mieszkał blisko szkoły biegł do domu po pilot (akurat miał taki sam, jak ten w klasie) i jak katechetka włączyła film, to on wyłączał. Ona oczywiście nie wiedziała o co chodzi, wmawialiśmy je że to pewnie video się zepsuło i oczywiście zaraz znajdowało się kilkunastu chętnych, żeby je naprawić
Ta sama pani katechetka swego czasu powiedziała nam, ze jedzenie jabłek to grzech, bo po zjedzeniu ich, robi się wino w brzuchu